Opera Durrenmatta w Dramatycznym
O swojej przedostatniej sztuce, "operze banku prywatnego - Franku V", sam Durrenmatt wypowiedział wiele uwag. Powiedział tyle, że łatwo byłoby przeprowadzić krytykę tego utworu przy pomocy samych tylko wypowiedzi autora. Bezpośrednim czy też pośrednim powodem tej mnogości komentarzy i wyjaśnień autorskich były liczne wątpliwości i pytania krytyki z jakimi spotkał się "Frank V" po pierwszych premierach. Możliwe, że Frank V nie napotkał jeszcze odpowiedniej realizacji teatralnej. Ale też wydaje się, że po prostu ta sztuka autora "Wizyty starszej pani" nie osiągnęła mistrzostwa, klarowności i siły przekonywania innych jego dzieł i może dlatego nie potrafi dostatecznie tłumaczyć się sama.
To, co Durrenmatt mówi o "Franku V" bywa niezmiernie interesujące. I sprawdza się w sztuce - tylko niezupełnie przekonuje w wymiarze artystycznym. Począwszy od owej inspiracji szekspirowskiej, której sygnał mamy w prologu. "Decyzję o napisaniu historii banku powziąłem gdy zobaczyłem Anglików grających "Tytusa Andronikusa" - powiedział Durrenmatt. - "Frank V" jest zatem naśladownictwem dramatu królewskiego-pragnę pokazać społeczeństwo podobne, ale dzisiejsze, muszę zatem sięgnąć po inny niż monarszy kolektyw. - Dzisiaj musimy się rozglądać za innymi wzorami naszego istnienia w państwie. Możliwe, iż banki, firmy, spółki akcyjne stanowią o wiele lepsze wzorce dla naszych państw, które przestały już być ojczyznami i za które umierać nie jest już tak słodko".
A więc "kolektyw" gangsterskiego banku prywatnego rodziny Franków jest modelem społeczeństwa. Modelem - jak podkreśla Durrenmatt - fikcyjnym, sfingowanym. Modelem możliwego świata, możliwych stosunków ludzkich. Na podstawie "Franka V" mogą być interpretowane określone struktury stosunków ludzkich. Chodzi o model stosunków kapitalistycznych. Ta antykapitalistyczna treść "Franka V" narzuca też jaskrawe skojarzenia z Brechtem. Nie chodzi o zbyt łatwo przez krytyków wychwytywane powierzchowne zbieżności faktury formalnej "Franka" z pewnymi sztukami Brechta, ale właśnie o stronę merytoryczną. "W życiu gospodarczym - mówi Durrenmatt - zdarzenia wcale nie toczą się łaskawiej, niż w bitwie w Teutoburskim Lesie. Uważam bitwy gospodarcze za o wiele bardziej ważne, a także za bardziej krwawe od bójek patriotycznych".
Odniesienie "Franka V" do świata kapitalistycznego jest obiektywnie bardzo wyraźne, nie mniej niż w dziełach Brechta. Durrenmatt rozumie jednak, że "Frank V" odczytany jako sztuka z zakresu "ekonomii narodowej" byłby zbyt naiwny i zbyt powierzchowny. Dlatego stara się poszerzyć jego pojemność i znaczenia. Na przykład interesuje go gangsterski wewnętrzny system przemocy i pytanie, czy może istnieć gangsterska demokracja. Albo sprawa: czy można rościć pretensje o spełnienie nieuzasadnionych nadziei. Stara się poszerzyć poruszane tematy na cały współczesny świat, "który bardzo już zszedł na psy", spodlał i zwyrodniał. I biada nam, cośmy dawno przeboleli, że świat nie taki, jak byśmy pragnęli - jak mówi się w prologu. To uogólnienie wydaje się trochę niebezpieczne - dla samego autora.
Równolegle traktowanych tematów, zamierzeń i znaczeń zrobiło się w rezultacie zbyt wiele i "Frank V" stał się sztuką bardzo długą, rozlewną, ogromnie rozbudowaną. Premierowe przedstawienie w Teatrze Dramatycznym trwało trzy i pół godziny i zaczynało już nużyć, mimo że jest interesujące, pełne rozmachu, z wieloma dobrymi punktami. Mogło być o wiele krótsze, przez co uzyskałoby także wyraźniejszy rytm i harmonię. Ale głównym błędem reżysera było chyba realizowanie we "Franku V" Brechta, zamiast poszukiwanie Durrenmatta. W tym aforystycznym zdaniu chodzi głównie o wewnętrzną budowę spektaklu, w tym również - o grę aktorską. Zewnętrznie inscenizacja ma kilka scen zrobionych w dużym stylu oraz doskonałą scenografię. Nie uzyskano niestety jednolitości wyrazu aktorskiego. Kierunek mogła, wskazać świetną rola Edmunda Fettinga (szef personalny Egli), wykonana brawurowo i precyzyjnie, ze swobodą i sprawnością techniczną, ujawnionymi również w partiach śpiewanych. Otylię, żonę Franka V, zagrała gościnnie Ida Kamińska i zrobiła to z wielką aktorską klasą. Inni aktorzy bywali dobrzy, bywali dowcipni, ale każdy na swój sposób. Zabrakło zharmonizowania całości, które winno być zasługą reżyserii.