Spodziewaliśmy się więcej
TEATR DRAMATYCZNY WARSZAWY połączył w ostatnich latach kilka swoich niezaprzeczonych sukcesów z imieniem szwajcarskiego autora FRIEDRICHA DURRENMATTA. "Wizyta starszej pani", "Romulus Wielki", "Anioł zstąpił do Babilonu" - oto tytuły jego dzieł, o których można by rzec, że "brzmią dumnie" w kronikach tej sceny. Toteż duże nadzieje wiązaliśmy z nową polską prapremierą Durrenmatta na tej scenie, mianowicie opero-dramą "FRANK V" z muzyką P. BURKHARDA, w tłu maczeniu I. KRZYWICKIEJ i J. Kulmowej, scenografii E. STAROWIEYSKIEJ i K. SWINARSKIEGO oraz reżyserii tegoż.
Szczególnym przysmakiem tego widowiska jest występ gościnny IDY KAMIŃSKIEJ w roli Otylii, żony dyrektora banku - Franka V, zwyrodniałego potomka drapieżnej dynastii bankierskiej, która zeszła do rzędu bankrutującego gangu, a dopiero być może za jego następcy odzyska dawny rozmach, przystosowując się do nowych czasów i nowych reguł ekonomicznej walki.
Zdegenerowani potomkowie dawnych zdobywców - to temat nieraz rozwijany przez Durrenmatta. Autor jak zwykle snuje okrutną bajkę z uśmiechem ironii. Tym razem jesteśmy tuż przy melodramacie. Trup pada gęsto i to pod muzykę i śpiew. Posłużenie się środkami operowymi i to nie w sensie tradycyjnego naszego wodewilu czy amerykańskiego musicalu wymaga od teatru dodatkowych trudów, ale pobudza także wyobraźnię inscenizatorów. Oczekiwaliśmy więc tej realizacji, jako okazji dla Teatru Dramatycznego do pokazania znowu swych lwich pazurów.
Dlaczego mimo świetnych zagrań aktorskich, przepysznej wystawy, atrakcyjnych dodatków z żonglerem (W. Szemborskim) włącznie - te trzy i pół godziny spędzone w teatrze nie należą do najwyższych satysfakcji mijającego sezonu? Dlaczego zdarzało się nam nawet od czasu do czasu na tym przedstawieniu ziewnąć?
Czyżby tekst Durrettmatta był tym razem mniej pikantny? Poszczególne sceny i charaktery mówią co innego. Chyba także nie zawiniło tu tłumaczenie, zwłaszcza potoczyste w partiach prozą. Wiersze, które stanowią znaczną część tekstu mogłyby być oczywiście przetłumaczone lepiej, to znaczy poetycko drapieżniej i nie pobrzmiewać aż tale młodopolszczyzną tudzież kabaretem z dwudziestolecia, ale miały przecież pewną czystość wersyfikacyjną, co przy muzyce jest bardzo ważne.
Na pewno nie poszkapili także aktorzy. Przeciwnie, poszczególne sceny były zagrane wręcz wspaniale. IDA KAMIŃSKA lśniła po prostu interpretacją okrucieństwa i dowcipu na tej huśtawce między tragizmem i komiką, na jakiej zawiesił rolę Otylii autor.
Jej partner CZESŁAW KALINOWSKI jako Frank V miał swoją wielką rolę. Trudno sobie lepiej wyobrazić tego zbója nie na serio, jakim jest pozbawiony silnej woli bankierski dynasta. EDMUND FETTING jako szef personalny firmy dawał popis najwyższej techniki aktorskiej i dowcipu, zaś HALINA DOBROWOLSKA stworzyła kapitalną postać prostytutki, pracującej na rzecz banku gangsterskiego.
PARA, SKULSKI, POKORA, STOOR, GOŁAS jako pracownicy banku grali koncertowo, co w danym wypadku ma podwójne znaczenie - bo nie tylko aktorskie, lecz i wokalne, jako że wykonawcom ról sporo kazano śpiewać. Świetne sylwety w rolach bardziej epizodycznych stworzyli LUTKIEWICZ jako biedak marzący o podkopie pod bank, CHMURKOWSKI jako przemysłowiec i ŚWIDERSKI jako prezydent. Żywioł młodości odtwarzali IGNACY GOGOLEWSKI i BARBARA KLIMKIEWICZ jako dzieci Franka V.
Poszczególne sytuacje, jak choćby zabijanie prokurenta chorego na raka, gdy ma wyrzuty sumienia, zastrzykiem przez Otylię pod śpiew Franka V, lub scena w piwnicy, należą do najwyższych osiągnięć gry nie tylko indywidualnej, lecz zespołowej. Skądże więc ten niedosyt? Przecież i scenografia zasługuje na brawa, przecież nawet żongler je dostał.
Wina chyba jest po stronie reżyserii. Po pierwsze rozwleczenie bynajmniej nie samograiskiej sztuki do trzech i pół godzin, to przesada, zwłaszcza że tworzyły się w akcji jakieś pauzy nastrojowe. Po drugie nastąpiło przeładowanie ozdób inscenizacyjnych. Efekty wykraczały poza granice nie tylko umiaru, lecz także smaku. Durrenmatt nie jest aż tak ekspresyjny jak Brecht. Tymczasem reżyser nie skąpił oręża z arsenału brechtowskiego, z tym, że nie przejął jego tempa. Nie zdołał ani wyzwolić się od stylu brechtowskiego, ani stworzyć czegoś w rodzaju świadomej parodii Brechta, co by mogło mieć w danym wypadku specyficzny smak.