Artykuły

Wyjechać z Irlandii

"Farsa z Walworth" w reż. Adama Orzechowskiego na Scenie Kameralnej Teatru Wybrzeże w Sopocie. Pisze Jarosław Zalesiński w Teatrze.

Miał nosa Adam Orzechowski, wprowadzając na afisz Teatru Wybrzeże "Farsę z Walworth" Endy Walsha. W grudniowej, powyborczej Polsce zazieleniło się akurat od opowieści o mitycznej Irlandii, w której chciałby żyć i pracować każdy Polak. Sztuka irlandzkiego dramaturga, od lat wspominającego swój kraj na londyńskim bruku, prapremierowo pokazana na kameralnej scenie gdańskiego teatru, w Sopocie, ma się do tych opowieści jak negatyw do pozytywu.

Nie znaczy to wcale, ze "Farsa..." jest takim ot, socjalnym obrazkiem emigracyjnych doświadczeń. Jak na rozrywkowy tytuł, zaskakuje wielopiętrową budową. Piętnaste piętro, w jakimś odrapanym najpewniej bloku w robotniczej dzielnicy Londynu, na którym wynajmuje mieszkanko trzech irlandzkich emigrantów, to dobra metafora sztuki Walsha.

Wyobrażam sobie, że blok musi być odrapany, ale nie mam szansy przekonać się o tym, bo z mieszkania Dinny'ego, Blake'a i Seana nie ruszamy się na krok. Nie tylko my, widzowie - również oni z niego nie wychodzą, i to od wielu lat, co najmniej od czasu, gdy Dinny, ojciec dwóch chłopaków, stracił robotę na przedstawienia budowie. Wychodne ma tylko Sean, który każdego dnia, o tej same) godzinie, może się wybrać do pobliskiego Tesco, żeby kupić jedzenie i rekwizyty, zawsze takie same, potrzebne do inscenizacji, jakie z udziałem synów reżyseruje każdego dnia ojciec.

To absurdalna, ale i jakoś straszna sytuacja. Kto cierpi na klaustrofobię, powinien się dwa razy zastanowić, zanim kupi bilet na "Farsę...". Dinny, Blake i Sean unieruchomieni i zatrzaśnięci są podwójnie, w fizyczne] i mentalnej przestrzeni. Nie mogą wyrwać się z domu, ale nie mogą także wyrwać się z gry, jaką narzuci! im ojciec, sam zresztą więzień tej samej sytuacji. Jej absurdalność często nas śmieszy, trudno bowiem nie wybuchnąć śmiechem, słuchając bełkotliwej historii o matce Dinnyego, która zginęła, gdy spad! na nią przelatujący koń. Z takich to właśnie anegdotek składają się inscenizowane przez Dinnyego przedstawienia. Śmieszne to, ale gdy zaczyna się z tych puzzli układać jakiś obraz, śmiech zastyga nam na wargach.

Dinny bowiem nie tyle chyba wyjechał do Londynu za chlebem, ile nawiał po jakichś krwawych rodzinnych porachunkach. Swoich synów, wysłanych za nim przez żonę, zamknął nie tylko w wynajmowanym mieszkaniu. Zamknął ich też w tych swoich wymyślanych historiach, które inscenizuje. Czy nie po to, żeby prawda nigdy nie wyszła na jaw? Dokładniej - żeby skutecznie wymazać ją z pamięci Blake'a i Seana, wówczas małych chłopców, a dziś już dorosłych mężczyzn?

Prosta historia, a jak wielopiętrowa. Zwiedźmy najpierw parter. "Farsa z Walworth" to po pierwsze świat emigranckich lęków i fobii. Dinny, nie potrafiąc odnaleźć się w tym miejskim molochu, jakim jest Londyn, zamknął się w kręgu irlandzkich wspomnień, rodzinnych opowieści, sentymentów. Zmitologizował je sobie, poprzetwarzał. Wciągnął w ten urojony świat synów, bo tu, mimo wszystko, wśród tego, co znane, oswojone, jest bezpieczniej.

Gdyby do tego tylko rzecz się sprowadzała, "Farsa..." pozostawałaby ciekawym i aktualnym studium emigranckiej świadomości. Ale nie tłumaczyłoby to ukrytego w niej rysu okrucieństwa. A "Farsa..." bywa bezwzględna, okrutna. Reżyser, Adam Orzechowski, który przez całą sztukę ukrywa się za tekstem i aktorami (chwalebna dziś skromność), świetnie tę ambiwalencję dramatu Walsha pokazał. Majstersztykiem jest dla mnie prosta scena, w której Dinny okłada Seana blachą do pieczenia. Publiczność śmieje się - tak jak śmiejemy się, oglądając nieme komedie, na których złodziej wali policjanta drągiem po głowie. Wkrótce jednak dociera do nas, ze wyginająca się blacha jest prawdziwa - i że to może naprawdę boleć. Tak, ta sztuka boli naprawdę.

Jest ona bowiem najpewniej - wspinamy się na wyższe piętro - również bolesną i oczyszczającą próbą rozprawienia się z rolą ojca w naszej patriarchalnej kulturze. O piękna zielona Irlandio, jak się wówczas, tak pokazywana, odmieniasz! Sean i Blake, poddani tyranii ojca, skrycie go nienawidzą, przez cały czas walczą z nim, próbują wprowadzić w inscenizowane przez niego przedstawienie coś z siebie, ale za najmniejsze odstępstwo od rytuału są karani bez litości. Wyrwać się z tego wydaje się niemożliwością. Chyba że... Podwójne morderstwo, jakim się ta "tarsa" kończy, ma w sobie coś z rytualnego ojcobójstwa.

Dinny jednak - już tylko jedno piętro - jest w tym wszystkim także Wielkim Reżyserem. Inscenizuje coś, co niby polega na odtwarzaniu prawdy, a co w rzeczywistości jest permanentną manipulacją. Obserwując to, co dzieje się na scenie, a co jest powtórzeniem po raz n-ty tej samej historii, możemy próbować odtworzyć, co było tu prawdopodobnym punktem wyjścia, jak się ta historia zmieniała w trakcie jej "opowiadania". Widzimy też, jak na naszych oczach wzbogaca się o nowe znaczenia. Gra jest tu wszystkim. Uwięzieni w niej ludzie nie są w stanie poza nią wyjść, bo stalą się ich sposobem istnienia. Charakterystyczne, że jedyna postać sztuki, której udaje się ucieczka z tego mentalnego więzienia, grana przez Karolinę Piechotę Hayley, to - szczerze mówiąc-trochę gąska, prosta dziewczyna z Tesco, która zabłąkała się tu, odnosząc za Seanem jego zakupy. Hayley nie potrafi podjąć tej maniakalnej gry, jaką wymyślił Dinny, i to właśnie ją ratuje. Nie umie grać, więc udaje się ]e) uciec. Sean nawet po zamordowaniu ojca i brata już tego zrobić nie potrafi. Choć jest sam, a drzwi do mieszkania stoją otworem, zaczyna inscenizować spektakl wymyślony przez Dinny'ego.

Znakiem jakiejś nadziei na możliwość wyjścia z pułapki jest ciągnące się przez niemal całą długość sceny, z tyłu, wąskie okno, przez które, jeśli zmęczą nas chore pomysły Dinny'ego, możemy sobie pooglądać niebieściutkie niebo i białe obłoki. Ale gdy już wydaje się nam, że to koniec, że możemy odetchnąć i razem z Seanem zwiewać stąd, gdzie pieprz rośnie, w oknie zamiast nieba i obłoków zaczynają być wyświetlane sceny przedstawienia. Aż po horyzont to samo. Bez wyjścia.

Na szczęście to tylko teatr. Zaraz zapala się skąpe światło i zmierzamy do realnych drzwi. Panie bileterki szepczą: "ostrożnie!", i pokazują na głęboką dziurę, oddzielającą rampę od widowni. Panie bileterki to w ogóle spostrzegawczy gatunek recenzenta. Kiedy pokazały mi tę dziurę, skojarzyła mi się ona z rowami, oddzielającymi w zoo zwiedzających od wybiegów. Klatka, zbudowana na scenie przez Magdalenę Gajewską, o tyle jest gorsza, że nie ma w niej niczego, co by chroniło przed agresją. Żadnych wewnętrznych ścian, niemal żadnych dekoracji. Chybocząca się stara lodówka wystarcza na przykład jako znak miejsca, gdzie znajduje się kuchnia.

W tym ludzkim zoo bez krat trzech aktorów, Grzegorz Falkowski (Blake), Piotr Chys (Sean) i Krzysztof Matuszewski (Dinny), świetnie odgrywa to przedstawienie w przedstawieniu. Nie umniejszając w niczym pracy dwóch młodych aktorów, powiedzieć jednak trzeba, że ich zadanie nie jest tak zawiłe jak rola Matuszewskiego. Z pozoru trudniej jest grać równocześnie kilkanaście postaci, jak to robią Falkowski i Chys, ale postać Dinny'ego, z jednego tylko kruszcu, jest naprawdę niełatwa. Jak pokazać oczywistego psychopatę, nie popadając w jakąkolwiek manierę? Miarą aktorskiego sukcesu Matuszewskiego było dla mnie uczucie, na jakim się w pewnym momencie przyłapałem. A właściwie jego brak. Zwykle jest tak, że jakoś współczujemy złoczyńcy. Zastanawiamy się, czemu jest taki zły, co go spotkało w dzieciństwie i jak musi cierpieć, krzywdząc innych. Matuszewski zagrał Dinny'ego tak - zresztą trochę chyba wbrew tekstowi - że nie współczułem mu ani przez moment. Co za drań! Zasługiwałby na stryczek.

Jarosław Zalesiński - dziennikarz, poeta; publikuje w "Dzienniku Bałtyckim". Mieszka w Sopocie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji