Artykuły

Niezastąpiony

W kraju, w którym tak zwanego inteligenta szanuje się tylko wtedy, gdy się do czegoś konkretnie przydaje, a potem niech lepiej siedzi cicho, Holoubek z całą otwartością był inteligentem, grał inteligentów i do inteligencji namawiał. Był jawnym spadkobiercą starodawnych idei uznających teatr za miejsce szerzenia wyższych wartości: narodowych, społecznych, moralnych. Tyle że nie chodziło mu o żadną "świątynię sztuki" ani nic równie patetyczno-metafizycznego, na to był za racjonalny i za przytomny. Po prostu widział w teatrze szansę na kształtowanie lepszego ducha w narodzie tak często upokarzanym przez historię - pisze Tadeusz Nyczek w Przekroju.

Konrad, Czyli Gustaw 21 kwietnia Holoubek skończyłby 85 lat. Wraz z jego odejściem skończyła się cała epoka.

W ostatnich czasach ciężko chory, coraz mniejszy, chudszy i cichszy, wycofał się z czynnego życia. Nie grał, nie reżyserował, prawie nie dyrektorował, nie przychodził do kawiarni Czytelnika na spotkania z podobnymi mu wiekiem albo nieco młodszymi przyjaciółmi, jak to czynił bardziej czy mniej regularnie od pół wieku. Ale nie tracił ducha. W jakimś niedawnym wywiadzie z okazji 40. rocznicy zdjęcia z afisza sławnych Dejmkowskich "Dziadów" w Teatrze Narodowym, gdzie zagrał swoją najsławniejszą rolę Gustawa-Konrada, powiedział, że zamierza jeszcze poreżyserować w swoim Ateneum, oczywiście jeśli zdrowie pozwoli. Nie pozwoliło.

Ostatni obrazek z Jego udziałem: 30 stycznia, sala Narodowego, wieczór poświęcony rzeczonym "Dziadom". Tylko najbliżsi sąsiedzi mieli okazję zauważyć, że tuż obok nich, bodaj w siódmym rzędzie, siedzi znana w Warszawie para - państwo Holoubkowie. On prawie niewidoczny w fotelu, ona wciąż zerkająca na niego, czy wszystko w porządku. Dyrektor Englert zapowiada ze sceny program wieczoru. Gasną światła, na wielkim ekranie pojawia się pierwszy z kilku ocalałych fragmentów "Dziadów" zarejestrowanych niegdyś w Polskiej Kronice Filmowej. Gustaw Holoubek, piękny i jeszcze - mimo czterdziestki - młody, zaczyna "Wielką improwizację". I nagle cały teatr rozbrzmiewa wielkimi brawami. Jak 40 lat temu, gdy po premierowym zapadnięciu kurtyny ludzie zwariowali i przez ponad 20 minut teatr huczał, grzmiał, krzyczał, szalał. Światło wraca na widownię, któryś z przytomnych elektryków kieruje reflektor na fotel z Holoubkiem. Magdalena Zawadzka delikatnie pomaga mężowi wstać. Holoubek, dwukrotnie starszy od siebie z ekranu, uśmiecha się, kłania, siwiutki i zgarbiony, kruchy jak porcelanowa filiżanka. Cała widownia wstaje, owacje trwają kilka minut. Wielu ma łzy w oczach. Znowu, choć na moment, wraca ten cud wspólnoty, który zdarza się już tylko w teatrze, zwłaszcza gdy poza nim tej wspólnoty dawno już nie ma.

Umarł ostatni, który tak poloneza wodził. I ostatni, przed którymi chylili czoła nie tylko koledzy artyści, nie tylko najzłośliwsi krytycy i nieodmiennie od 60 lat zachwycona publiczność. Chylili przed nim czoła nawet ci politycy, którzy dobrze wyczuwali w nim politycznego przeciwnika, a nie mieli najmniejszego powodu oszczędzać kogokolwiek, kto wchodził im w drogę. Nawet Władysław Gomułka w swoim parszywym przemówieniu przeciwko "Dziadom" atakujący bez pardonu towarzysza partyjnego Dejmka, plując na Stefana Kisielewskiego, Adama Michnika i resztę bandy wrogów ustroju, nie ośmielił się zaczepić Holoubka.

I trochę żartem, ale i całkiem serio mówiło się, że po Mickiewiczu i Słowackim mamy drugą taką parę na słońcach swych przeciwnych bogów: Tadeusza Łomnickiego i właśnie Gustawa Holoubka. Łomnicki był od aktorskiego żywiołu, fenomenalnych popisów technicznych, wynalazków w zakresie formy teatralnej i umiejętności idealnego wcielania się w dziesiątki całkiem niepodobnych postaci. Holoubek jakby stale grał tę samą postać, łudząco podobną do obywatela Holoubka. Właśnie obywatela - bo wszystko, co grywał dokładnie od pół wieku, od przeprowadzek z Krakowa i Katowic do Warszawy - było czynione przez aktora bardzo świadomego swojego miejsca na ziemi w konkretnym czasie i konkretnym miejscu. Nawet jak grywał Edypów, Learów, Hamletów, Ryszardów II i Prosperów, miało się wrażenie, że przemawia w imieniu kogoś, kto urodził się nad Wisłą i ma dożywotnie z tym problemy, na złe i na dobre. A co dopiero, gdy grywał Konradów, Stańczyków czy Przełęckich! Choć, broń Boże, nie był żadnym aktorem politycznym, nie interesowała go doraźna publicystyka ani puszczanie oka do widowni.

W kraju, w którym tak zwanego inteligenta szanuje się tylko wtedy, gdy się do czegoś konkretnie przydaje, a potem niech lepiej siedzi cicho, Holoubek z całą otwartością był inteligentem, grał inteligentów i do inteligencji namawiał. Był jawnym spadkobiercą starodawnych idei uznających teatr za miejsce szerzenia wyższych wartości: narodowych, społecznych, moralnych. Tyle że nie chodziło mu o żadną "świątynię sztuki" ani nic równie patetyczno-metafizycznego, na to był za racjonalny i za przytomny. Po prostu widział w teatrze szansę na kształtowanie lepszego ducha w narodzie tak często upokarzanym przez historię. Niezbyt mu jednak było po drodze ze skrajnie przeciwną wizją Polski jako Chrystusa czy Winkelrieda narodów. Wolał, żebyśmy byli normalni. To znaczy wolni, rozumni i żebyśmy umieli się śmiać, a nie tylko wyśmiewać z innych albo z samych siebie. Sam miał genialne poczucie humoru, mało kto umiał tak opowiadać dowcipy.

Bywał artystą serio, choć nie tragizował na scenie i nie rozdzierał szat w dzikim porywie namiętności. Nigdy nie lekceważył zawodu komedianta, nawet gdy przychodziło mu grać właśnie w komediach. Robił to lekko i zawsze ze szczyptą ironii przydawanej swoim bohaterom. W końcu ironia bywała częstą bronią inteligentów mających daleko posunięte poczucie absurdu świata. Jak wielki ptak, z lekko przekrzywioną głową i nieruchomymi oczami uważnie wpatrzonymi w rozmówcę, długo słuchał, bo słuchać umiał równie dobrze, jak mówić, po czym cicho i z zakłopotaniem odpowiadał, że owszem, czemu nie, może być i tak, ale... Jeśli ktoś oglądał telewizyjną serię opowieści profesora Tutki według Szaniawskiego, będzie wiedział, o co chodzi.

Miał niezwykły dar przemawiania życiem i słowami dowolnej napisanej postaci - jakby mówił wprost od siebie. Jemu się wierzyło, nawet gdy grał pijaka Kubę w filmowej "Pętli" według Hłaski czy zdziwaczałego Gioacchina Rossiniego w komediowych "Grzechach starości" Macieja Wojtyszki. Mógł założyć perukę z włosami do pasa, przylepić wąsy i długi nos Cyrana de Bergerac, a i tak po pierwszym zdaniu i pierwszym kroku stu widzów na stu natychmiast odgadywało, że to Holoubek. Dla wielu aktorów kochających teatr jako miejsce wytwarzania złudzeń i czarów byłaby to zawodowa plama. A Holoubek wiedział, że i z nim zawsze jest inaczej i wcale się z tym nie krył. Publiczność z kolei czekała nie na żadnego Gustawa z "Dziadów", ale na Gustawa z Warszawy. Nigdy się nie zawiodła.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji