Artykuły

Sputnik

"Factory 2" w reż. Krystiana Lupy w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Jeśli wpatrzy się pani w to pudełko zapałek - jakoś tak Gombrowicz mówił do Nałkowskiej, demolując krytyków, co mozolnie w dziele sztuki dłubią, aż wydłubią cosik - jeśli wgapi się pani weń intensywnie, zaduma głębinnie, zacznie myślą pilnie gmerać, znajdzie tam pani światy całe, wszystko, dowolny sens, albowiem powiedziane jest: szukajcie, a znajdziecie... W byle pudełku zapałek - kosmos? Owszem. Cóż dopiero mówić o racy w ciekawej pupie Sandry Korzeniak!

W czwartej, jeśli nie w czwartej, to w szóstej, a jeśli nie w szóstej, to w siódmej godzinie seansu Krystiana Lupy "Factory 2", aktorka Korzeniak majtki wolno zsuwa. W detalach i powiększeniu widać to na monstrualnym, wysoko nad sceną wiszącym ekranie. Gdy zadek uwolniony - aktor Zbigniew W. Kaleta flarę koleżance w punkt strategiczny wirtuozersko wraża i podpala. Nad alabastrowym zadem - pióropusz żółtych iskier. Długo trwa to piękno. Korzeniak jako sputnik z tylnim napędem majestatycznie unosi się nad sceną, aż wreszcie kończy się paliwo, dysza mrze, zapadają czernie egipskie.

Płonąca flara w Sandrze - jakie tu kosmosy tkwią, jakie głębie się otwierają? Co? Planety jakich sensów wirują wokół żółtych iskier? Kto wydłubie i ukaże nam metafizykę sputnika z tylnim napędem? Ktoś z pewnością wydłubie, mnie jednak coś innego przeraża. Ile pokracznych cudaczności takich w seansie Lupy mogę naliczyć? 50? 150? Ile dryfuje tu sputników? Milion? Tak, "Factory 2" to milion pokracznych dziwactw, co przez siedem bitych godzin wykonują - niczym zawiesina w stojącej cieczy - bezładne ruchy Browna.

W programie czytam: "Zbiorowa fantazja inspirowana twórczością Andy'ego Warhola". Fantazjowanie grupowe, czyli - co właściwie? Nie teatr? Nie opowieść? Nie początek, nie środek, nie koniec? Jeśli nie teatr - to co? Nawiedzona psychodrama, udająca teatr? Niby-teatr? Ćwierć-teatr? Teatr przekroczony? Post-teatr? Bełkotliwe wywoływanie duchów tych, którzy w oryginalnej, nowojorskiej Fabryce Warhola, w tej norze infernalnej, na kanwie artystycznych eksperymentów guru o włosach jak len dotykali własnych ciemności? A może po prostu z artystycznej bezradności zwykłe ludzkie fajdanie w banię, czyli - jakby Ludwik Flaszen rzekł - monstrualny wszystkoizm sceniczny? Zatem - siedmiogodzinne dyrdymalenie wszystkich o niczym? Może. Jedno wszakże pewne. Oto w którymś z wywiadów Lupa przytacza swoją ukochaną frazę Warhola - poradę reżyserską, jakiej guru aktorowi udzielił ongiś. "W tym jest za dużo sensu, ja nie lubię sensu. Zagraj tak, żeby to nie miało sensu." Czy muszę coś dodawać?

Tak grają kapłani Lupy. Raczej - tak są. Czy przodem, czy tyłem, czy na leżąco, czy stojąc - tak są. Czy mruczą, czy milczą - tak są. Snują się żółwio, tępo śledzą wyświetlane na monstrualnym ekranie filmy Warhola bądź etiudy z nimi w rolach głównych. Brzyski, Kaleta, Nawojczyk, Korzeniak, Hajewska-Krzysztofik, Ojrzyńska, Warnke, ktoś tam jeszcze, Piotr Skiba oczywiście - tak sobie są i są, sobie a muzom, sobie a Lupie, sobie a sobie. W bohaterów oryginalnej Fabryki wcielają się całkowicie, czy tylko poniekąd? Obojętne. Właściwie kto w tej na scenie przez Lupę skleconej rupieciarni jest kim? Obojętne. Nawet obojętne, że obojętne? Tak.

Ktoś mocz odda w wiecznie otwartej toalecie. Ktoś wyjdzie znudzony, ktoś somnambulicznie wejdzie. Chłoptaś jakiś swymi "klejnotami rodzinnymi" ździebełko się pobawi, gołe dziewczę przebiegnie, Skiba, co w peruce białe włosy Warhola udającej przypomina pociesznego bohatera dobranocki "Pomysłowy Dobromir", goły, nad sennym swym, ku nam zwróconym "ptakiem" - chyba spowiedź chyba o bycie czyni. W kulisie miga siwa głowa Demiurga i długa jego, blada ręka z kieliszkiem koniaku w palcach metafizycznie drżących. Kanapa, krzesło, ekran, drzwi, mruczando... Kanapa, krzesło, ekran, drzwi, mruczando... Czasem łyk pepsi. Czasem czyjś ryk. Czasem drzemka w dentystycznym fotelu. Czasem chłop za babę przebrany, czasem baba przebrana za nie wiadomo co, czasem tak, czasem odwrotnie. Kiedy jak? Obojętne... I tak to trwa minut 420.

Właśnie - trwa. Nie idzie, nie toczy się od do, nie rozwija, ani nie zwija. Nawet nie sposób powiedzieć, że "Factory 2" człapie w piętkę. To by jednak jakiś ruch był - a tu nic. Tylko trwanie. Katatoniczne trwanie, kraszone jękami dusz zbolałych. Co się właściwie stało? Lupa pierwszy raz nie ma opowieści. To się stało.

Ma w garści milion mniej lub bardziej pretensjonalnych dziwactw - i ani cienia formy, ni śladu sensownej struktury, nawet ćwierci intonacji. Nic. Monstrualne godziny Lupy pierwszy raz są płaskie. I właśnie tu, w płaskości, wreszcie jasno widać sedno odwieczne. Otóż - aktorscy kapłani Lupy, to jest w istocie wesoła, ciepluchna gromadka! Na papieskie kremówki by się z nimi poszło w Wadowicach!

Ciemności, co je na kanwie piekła Fabryki Warhola dziergają, to tak naprawdę miły gips jest - ot, nie większe niż palec serdeczny figurki Herodów na odpuście pod Łomżą. Lukrowane czeluście, piekła od Bliklego, lęki niczym: aaa, kotki dwa, szarobure obydwa... To się stało w Starym Teatrze. Dokładnie to. Umarł Gustaw Holoubek, teatr zmarł ze środy na czwartek - a odpustowy nasz demiurg zawiesza pod sufitem kapłankę Korzeniak z zapaloną flarą w tyłku. Sztuczne iskry uroczo trzaskają. Zmarł teatr - niech żyje teatr! Sztuczne głębie z wapna siedem godzin wiadrami sypią się na scenę. Trzeba by je zebrać i drzewka w sadzie pobielić, co by szaraki zimą kory nie zżarły.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji