Artykuły

Ego to pętla na szyi

- Nie dostarczam sensacji. Chociaż nieprawdziwe informacje na mój temat i tak powstają. Zwłaszcza gdy zdarzy się coś, czego można się uchwycić dłużej niż wypadku samochodowego lub urwanej głowy - mówi aktor ROBERT GONERA.

Donata Subbotko: Jest pan człowiekiem zdeterminowanym?

Robet Gonera: Nie tak bardzo jak bohater serialu "Determinator". Myślę, że każdy swoje granice wyznacza sam. nikomu nie wolno tego odbierać - własnego rozsądku, pewnej proporcji doświadczeń i błędów. Jeśli chodzi o postać, którą gram, to ona nie ma wyjścia. Musi bronić siebie, swojej rodziny. Mnie takie ekstremalne sytuacje nigdy na szczęście nie dotknęły.

Praktykowany przez pana buddyzm zakłada wyzbycie się większych pragnień, więc i skrajnej determinacji w dążeniu do ich spełnienia.

- Aktorstwo jest jednym z zawodów, które kuszą, rozbudowują ego. Karmią się pragnieniem, czyli pętlą, jaką sam sobie zakładam na szyję. Pętla tych pragnień może nie mieć końca. Dziś nucę sobie przez cały dzień piosenkę "Every need got some an ego to feed", czyli "każde pragnienie potrzebuje jakiegoś ego do karmienia", jak śpiewał mój imiennik Robert Marley.

W aktorstwie trudno się nie zderzyć z pragnieniami. W związku z tym - pomimo moich duchowych poszukiwań i chęci wyciszenia - one jednak istnieją. Nigdy nie mówię o planach, staram się w pokorze przyjmować to, co przyniesie los, w tym role. Ale oczywiście gdzieś tam na dnie jest marzenie o jakiejś okazji, zagraniu roli, w której możemy uszczknąć rąbka tajemnicy naszego zawodu.

Zorganizował pan festiwal filmowy, brał się pan za reżyserię. W jakim kierunku pan zmierza?

- Sam chciałbym wiedzieć. Ale pod jednym względem to kierunek ustabilizowany - od dwudziestu lat dotyczy spraw filmowych. Zawsze mam frajdę na planie filmowym - czy jako drugi reżyser, czy jako dyżurny planu, gotowy przybić gwóźdź. To mój świat. Zaistniałem w nim dzięki Radkowi Piwowarskiemu i "Marcowym migdałom". W 1988 roku, kiedy zaczynałem tę przygodę, to był fascynujący świat. Dzisiaj myślę, że kino zostało osłabione przez siłę telewizji. Medium telewizyjne osiąga szczyt potęgi. Na szczęście chyba nie stanie się jedenastą muzą. Ta ekspansja telewizji ogranicza popularność filmu i możliwości kształtowania przezeń świata, ale prawdziwe kino, tak jak prawdziwy teatr, zawsze się obroni.

A jak się panu pracuje w serialu?

- Trzeba pokornie respektować reguły gatunku, robić swoje - i robić to dobrze. Są oczywiście ogromne różnice warsztatowe w filmie kinowym i w serialu, a w szczególności w telenoweli, którą w pewnym momencie stała się np. "M jak miłość". Te różne gatunki mieszają się w telewizji. Próby odnalezienia się w tym to też duża frajda.

Pan się odnajduje?

- Z jednej strony mamy seriale o miłości, odpowiadające na naszą potrzebę sentymentu, z drugiej seriale kryminalne, zaspokajające potrzeby gwałtownych emocji, sensacji - a to nie są moje ulubione ekstrema. Ale cóż, jestem tylko aktorem. Czasem gram fascynujące rzeczy, bo ten fikcyjny świat trochę się do nas przykleja. Taka jest rola w "Determinatorze".

Co pana w niej fascynuje?

- Dedukcja. Bohater jest zmuszony do myślenia przez bardzo dramatyczne okoliczności. Ta rola kojarzy mi się trochę z "Długiem", z tą różnicą, że tam mieliśmy do czynienia z afektem. Tu bohater - czy raczej antybohater, ponieważ poznajemy go jako człowieka w życiowym dołku - musi stawić czoła sprawom, które zmieniają jego myślenie. Kieruje się rozumem, co nie jest takie częste w polskim kinie.

W jakim serialu zagranicznym fajnie by było zagrać?

- Mamy wysyp bardzo ciekawych seriali, jak "Lost" czy "4400". Świat interesuje się rzeczami, które opierają się na jakimś zakręconym, zwariowanym pomyśle. Wydaje mi się, że amerykańskie produkcje pokazują świat z pozycji globalnej. My w Polsce jesteśmy ciągle zajęci sobą, zanurzeni we własnych sprawach. To oznacza niebezpieczeństwo, że jeszcze długo będziemy mówić wyłącznie do siebie. Od telewizji nie wymagam czegoś więcej, ale w kinie moglibyśmy spróbować wywalczyć własną pozycję w Europie. Politycznie i kulturowo jesteśmy w tych strukturach, ale nadal - poza wyjątkami, najczęściej w postaci filmów historycznych - nie udaje nam się z Europą skontaktować.

Pana miejsce na Ziemi to Wrocław.

- Z urodzenia jestem Ślązakiem, ale po kilku latach stałem się wrocławianinem. Parę razy przemknęła mi myśl, żeby zamieszkać tu i ówdzie, żyłem trochę w Berlinie, trochę w Amsterdamie, poruszałem się po Europie. Nigdy nie udało mi się pojechać za Wielką Wodę, chociaż wielokrotnie przymierzałem się do takiej wyprawy. Jednak moja recepta na świat to pragnienie bycia tam, gdzie jest rodzina, znajomi, gdzie znajduję określoną mentalność, przewidywalne zachowania. Chociaż to, że mieszkam pod Wrocławiem, może też wynikać z lenistwa, braku chęci podjęcia tej podróży życia. To jest emocjonalny stosunek do miejsca, gdzie człowiek spędził całe życie. Coś, czego nie trzeba tłumaczyć, jeśli jest się np. z Krakowa.

Kiedyś chciał pan być leśnikiem.

- Był taki czas. Wychowałem się w wielkiej przyjaźni z przyrodą. O pewnych sprawach w ogóle bym nie pomyślał, wielu rzeczy nie dostrzegł, gdybym nie miał z nią kontaktu. To nic wyjątkowego. Wielu ludzi szuka w przyrodzie kotwicy, inspiracji, sił witalnych.

Nie zawsze wiadomo, co u pana słychać.

- Może dlatego, że nie opowiadam, że mi się właśnie szóstka psuje, czy mam żonę albo dwie Myślę, że po prostu nie dostarczam sensacji. Chociaż nieprawdziwe informacje na mój temat i tak powstają. Zwłaszcza gdy zdarzy się coś, czego można się uchwycić dłużej niż wypadku samochodowego lub urwanej głowy.

Ten kolorowy świat potrzebuje nawozu, którym my często się stajemy. Czasem wręcz chcemy nim być. Mówię o uczestnikach tego, pożal się Boże, show-biznesu. Nie ma w nim nic złego, bo każdy ma prawo wyboru i sam decyduje się na udział w show. Ale ja jestem innym człowiekiem. O rzeczach, które uważam za ważne, niewiele się mówi w tym świecie zabawek, młodości, efektów specjalnych. One wymagają kroku w bok, rzucenia okiem nie tam, gdzie akurat wszyscy patrzą.

Podobno czasem pan lata. Jak to jest być samemu tam na górze?

- Wylatałem niewiele godzin, chociaż licencję pilota zrobiłem już jakiś czas temu. Traktuję to tylko jako przyjemność, dodatek do życia. Zresztą dość kosztowny, a ja nie jestem jeszcze tak zaawansowany w wolnorynkowej grze, żeby sobie swobodnie na to latanie pozwolić. Poza tym powietrze nie ma zapachu. Dlatego powrót na ziemię to przyjemne uczucie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji