Artykuły

Pieszo do końca

"Wschód słońca u Voldiego" w reż. Laumy Balode w Teatrze Nowym w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Nie lituję się nad nimi. Ich wędrowanie młodzieńcze, ten protest-krok, kontestacyjny marsz plażą na pohybel niewrażliwemu światu, ten dzielny ich spacer nieprzejednanych licealistów, który w przedstawieniu "Wschód słońca u Voldiego" Anselsa Kaugersa trwa na scenie Teatru Nowego godzinę i pół - w ani jednej sekundzie mnie nie wzrusza. Żadnych we mnie szans na łezkę współczucia. Idą? Niech idą. Może dokądś dojdą. Szerokiej plaży.

Alise (Magdalena Grąziowska), pyskate dziewczę typu "fajny koleś", nieudolnie krygujące się na lesbijkę, i pulchnawy Artis (Łukasz Kamiński), cokolwiek smutny uczeń szkółki stolarskiej, w wolnych od hebla i piły godzinach skrobiący łzawe wiersze w cieniu imadła. Idą, bo źle im w społeczeństwie. Czyli - klasyka dramaturgii poruszającej palące... Itd., itp., itd... W barze otóż przypadkowo się spotkali - i wyruszyli.

Ona idzie, bo wiecznie zajęci rodzice zobojętnieli (o ile w ogóle kiedykolwiek naprawdę wrażliwi byli) na jej troski egzystencjalne. A poza tym: szkoła jest bez sensu, miasto jest bez sensu, świat jest bez sensu oraz życie jest bez sensu. Trzeba zmienić, trzeba - buntowniczą poetykę stosując - odnaleźć w tej, ach, ciemności okruch jakiejś, ach, jasności... Itd., itp., itd... Tyle ona. A on? Otóż, idzie, bo heblowanie strasznie wyjaławia duszę jego refleksyjnie poetycką, na dokładkę zaś nikt kruchości duszy tej nie docenia, albowiem ziemia płaska jest niczym sosnowa deska, zaś los - tępy jak sęk... Itd., itp., itd... Idą. Idą. Idą.

Wicher, że łby urywa, a pionowo sunący piach twarze dziurawi - ale brną. Namiot przecieka nawet przy mżawce - lecz nie zbaczają z drogi. Ziąb nocami - ale oni się nie poddają. Głód taki, że szyszki żują - lecz nie ma mowy o zawróceniu. Nie ma co pić, ryby w strumieniu nie biorą, pękają wargi, "gęsie skórki" nie ustępują, dreszcze długimi godzinami biczują plecy pod wiecznie wilgotnymi koszulinami - ale oni wolą to niż powrót do świata... Itp., itd., itp... Rzecz jasna - mowa o brzydkim świecie, ach, "skamieniałych serc". Idą. Księżycowo pustym wybrzeżem Łotwy idą ku dalekiej siedzibie widmowego Voldiego. Ponoć tam inaczej jest. Jakaś jasność, jakieś czucie, jakaś radość. Po prostu - sens. Podobno tak.

Idą więc. Idą i gadają. Słowa mielą jak kroki. Opowiadają siebie. Idą desperacko - a we mnie ni cienia litości. W głowie nie lęgną się humanitarne dyrdymały o konieczności niesienia pomocy duszom zagubionym. Nie zmieniam się w dobrą matkę, w jeszcze lepszą sanitariuszkę ani w nawiedzonego psychologa trudnej młodzieży. Nie lituję się nad Artisem i Alise, gdyż reżyserka, wciąż jeszcze studentka z Łotwy Lauma Balode - nie daje mi, Boga chwalić, żadnych podstaw do taniej, pensjonarskiej litości. To jest dobre. Ze sztuki Kaugersa nie kleci kolejnej scenicznej agitki interwencyjnej. To jest zaniechanie bardzo, bardzo, bardzo dobre. Kojące.

Fabułka, którą wyżej podałem, to tłusty banał, co go z naskórka opowieści Kaugersa każdy społecznikowsko nawiedzony reżyser zliże i na scenie ku pokrzepieniu troskliwych ciotek ucieleśni. Balode tej lichoty nawet nie tyka. Robi teatr. Nie rozwiązuje problemów, nie agituje, nie wstrząsa, nie wyszczekuje tez umoralniających. Robi teatr - dotyka sekretów świata. Tylko dotyka. Marsz, którego prawdziwy koniec nie jest w naszym powietrzu. Wiara w Voldiego, który może okazać się tylko czernią. I słowa, dobre słowa, co nie dają odpowiedzi, ale dławią samotność. To jej opowieść. Jej dotyk.

Balode robi teatr bardzo teatralny. Z tego, co pod ręką, lepi metafory. Bulgot wody w przezroczystej butli i kredą na czarnej ścianie uczyniony napis: morze - staje się morzem. Dwa wielościany z żelaznych rurek będą namiotem, konarem drzewa, kamieniem, palem wbitym w plażę, stelażem dla garnka wiszącego nad ogniskiem, bezlitosnym chłodem wieczoru i wreszcie taktownym oparciem dla znakomitej sceny miłości. Płachta celofanu - koc. Kilka garści piasku w wiadrze - nieskończoność wybrzeża. Cokolwiek - jest wszystkim. Tak idą. Tu, na scenie Nowego krocząc - w metaforze idą księżycowo pustą plażą. Idąc w miejscu - idą dookoła świata. Pięknie w pozorach napastliwej ostrości krucha Grąziowska, jeszcze studentka krakowskiej PWST. I w swej bezradności liryka, który robi stoły - momentami dojmujący Kamiński, też student tej samej uczelni.

Idą i coraz częściej na coraz dłużej przystają, by coraz cieplej, coraz delikatniej, coraz intensywniej spojrzeć sobie w oczy, do samego końca, i zobaczyć, i przyjąć lęk. Bo niby kto zobaczy i przyjmie, jak nie ona? Kto przyjmie i zobaczy, jeśli nie on? Piach? Wodnista sól bez końca? Obłok? W opowieści Balode prędko, bardzo prędko rodzinno-społeczne traumy Artisa i Alise przestają być błędem, stają się częścią śmiesznej historyjki zwanej trwaniem.

Artis i Alise przestają mieć pretensje. Z każdym krokiem mniej w nich dawnego szczekania na wszystkich i wszystko. Z każdym kolejnym postojem uśmiechają się do siebie lżej. Zostaną z sobą? Tak. Gdy się komuś opowiedziało życie całe - nie ma siły odejść. Idą. Nic innego nie pozostaje. Kroki do końca. To wszystko. A czy tam czeka jasny Voldi? Któż to morze wiedzieć na pewno? Idą mimo niepewności. I mówią. Mówią, choć czują, że nie ma odpowiedzi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji