Poprawianie oryginału sprowadzone do banału
"HollyDay" w reż. Michała Siegoczyńskiego w Teatrze Studio w Warszawie. Pisze Janusz R. Kowalczyk w Rzeczpospolitej.
Reżyser Michał Siegoczyński przejął z liczącego pół wieku "Śniadania u Tiffany'ego" obyczajową aurę Nowego Jorku. Jednak nie ograniczył się do scenicznej adaptacji prozy Trumana Capote'a, lecz napisał własną sztukę "HollyDay". Wzięty z oryginału zarys fabularny oraz postać głównej bohaterki Holly dopełnił wiedzą o przyjaźni łączącej autora z Marilyn Monroe.
Każdy może chwycić za pióro, jeśli ma coś ważnego do przekazania. Co wniósł Siegoczyński do wersji Capote'a? Uwspółcześnił dialogi przez rzucanie w nich tzw. mięsem, wprowadził scenę, w której brutalny Max gwałci Holly, oraz przydał narratorowi Fredowi seksualnego partnera Jima.
Homoseksualizm Capote'a nie jest tajemnicą. Niegdyś zmąciła tę wiedzę słynna ekranizacja "Śniadania" Blake'a Edwardsa z Audrey Hepburn i George'em Peppardem - przez dodanie nieobecnego w książce happy endu, gdy zakochani w sobie po uszy Holly i Fred (alter ego autora) łączą się w namiętnym pocałunku. Siegoczyński poprawił tę scenę własną wersją, w której to samo czyni Fred z Jimem.
A co w tym towarzystwie miałaby jeszcze do roboty atrakcyjna Holly? Polski autor każe jej noszone w łonie dziecię zaoferować chłopakom.
Kameralne z ducha przedstawienie rozgrywa się głównie na proscenium powiększonym przez usunięcie kilku rzędów krzeseł. Chyba po to, aby szwankowała akustyka, bo Piotra Wawera (Fred) i Antoniego Pawlickiego (Jim) i tak ledwo słychać. Na szczęście Magdalena Boczarska (Holly) mówiła znacznie wyraźniej, a Ewa Błaszczyk (Rita) i Mirosław Zbrojewicz (Max) wręcz dobitnie.
Wśród zastanawiającego wszystkoizmu Siegoczyńskiego nieomal umyka uwadze to, co jest jego najsilniejszą stroną: umiejętność tworzenia teatralnego klimatu. W tym jest naprawdę autentyczny. Zamiast skupić się na prowadzeniu aktorów w psychologicznym pokomplikowaniu postaci, mnożył jednak rozmaite cuda-niewidy. Szkoda.