Artykuły

Matowa szarość

Piękny, lodowato piękny, przez wszystkich zadziwiająco dojrzale, bo z wybornym wyczuciem koniecznej dyskrecji grany seans Stuhra - o "Sędziach", spektaklu dyplomowym Wydziału Aktorskiego PWST w Krakowie pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Mało światła w domu Samuela. Coraz mniej. Które jest - biedne jest. Usycha. Na szkle okna - zblakły liszaj świecy. Mały Joas, co ma dar słyszenia ponurej ciszy starotestamentowego Boga, stroi skrzypce na parapecie. Kaszmirowa twarz Joasa - nie więcej niż ćma zamarła na szybie. Tak biedna jest świeca. Przy usychającym płomyku - mysi szmer struny wydaje się wiecznością całą. Całkiem jak skowyt Jewdochy, szczytującej przy żałośnie kruchym blasku lampy wiszącej nad czarną ławą karczmy Samuela. Dziwaczna to lampa. Trochę samowar, trochę wiadro, trochę ruina rdzewiejąca. Coś niby ostatni egzemplarz wymarłego gatunku. Rdzewiejące światło. Ci, co tu przychodzą, by skreślony palcem Boga los się dokonał - wciąż je przewieszają z haka na hak. Przynajmniej raz pragną własne palce zobaczyć wyraźnie. Każdy, który tu gości, by niepojęta kara weszła w jego życie i jego zdychanie - rdzewiejącym światłem błyska w twarz obcego naprzeciwko. Bo chce zobaczyć cudze oczy. I zobaczy. Każdy zobaczy to, co widzi obcy naprzeciwko, gdy za chwilę rdzą błyśnie w jego oczy. Nieobecność kolorów, brak lśnienia. Tylko matowa szarość.

Takie oczy, taka twarz Jewdochy (Olga Szostak), co zarżnęła swe w nieczystości poczęte z Natanem, starszym synem Samuela, dziecko. Takie oczy, taka twarz starego Samuela (Wiktor Loga-Skarczewski), który pod przykrywką interesów oficjalnych - myto, trafika, loteria, tartaki, dostawy wojskowe, spław drzewa - uprawia stręczycielstwo. Takie oczy, taka twarz Natana (Marcin Zacharzewski), który najpierw wymusił na Jewdosze zabójstwo dziecka, a teraz, by stręczycielski interes rodzinny uchronić przed donosem byłej nałożnicy - zabija samą Jewdochę. Takie oczy, taka twarz...

Tu wszystko takie. "Sędziowie" Stanisława Wyspiańskiego, których Jerzy Stuhr ze studentami IV roku PWST w Krakowie jako ich dyplom wyreżyserował - w istocie są matową szarością nieruchomego powietrza, które zaraz obróci się w ciemność... Miałem innego słowa użyć. Miałem rzec o matowej szarości grzechu, ale byłaby to chybiona jednoznaczność. W "Sędziach" nie idzie o grzech. Już nie.

Wyspiański, owszem, napisał ich siedem, jak na jego życie krótkie, aż siedem lat przed śmiercią - lecz wstrzymał druk. Czekał. Czekał. Dopiero, gdy poczuł, że już blisko - ołówkiem sznurkami przywiązanym do gnijących palców, które tak wyraźnie miał widzieć krótko, poprawił w "Sędziach" ogrom wersów i dopisał ogrom nowych. Tak, to był koniec realny. Tylko ten. Już nie szło o grzechy na naszą miarę. Wyspiańskiego już nie było po tej stronie, jakie więc znaczenie mogły mieć nasze konfesjonały i na odkupienie klepane zdrowaśki? Już nie szło o grzechy. Szło o odwieczną nieuchwytność nieuchronnego. Gdy dopełnia się opowieść na wysokościach snuta - tu nic już nie da się zrobić. Pozostaje tylko - przyjąć kropkę.

Piękny, lodowato piękny, przez wszystkich zadziwiająco dojrzale, bo z wybornym wyczuciem koniecznej dyskrecji grany seans Stuhra - jest matową szarością nieruchomego powietrza i ostatnimi gestami, ostatnimi szeptami, ostatnimi wrzaskami, ostatnimi bezradnościami kilkorga tych, którym przyszło przyjąć ostatnią kropkę. Nic nie da się zrobić. Taka jest opowieść. Trzeba, by się wyroki dopełniły. To wszystko.

Przez godzinę i kwadrans cienie chodzą po scenie, cienie, albo ludzie. Obojętne. Czasem widać smugę po czyimś policzku, czasem błysk paznokcia. Które do kogo należy? Wrzask za drzwiami. Czyj? Szept gdzieś blisko. Szept Joasa (Klara Bielawka), młodszego syna Samuela? Może. On już wie, że wszystko skończy się czernią, wie, bo ma dar słyszenia ponurej ciszy starotestamentowego Boga. Naraz sina poświata z otwartej walizki Jukli (Piotr Franasowicz), wędrownego głupka i sprzedawcy byle czego. Jukli to samo ciepło, ale on też nie ocaleje. Tu nikt nie ocaleje. Nikt, jeśli nawet przetrwa do jutra, do przyszłego roku, do następnego dziesięciolecia, bądź wieku.

Gdy Stuhr nagle odwraca perspektywę - widać plac przed karczmą miażdżony wszechogarniającym światłem o bolesnej dla oczu sile. To nie jest jasność z tego świata. Ona przyszła po to, by ostatnie takty wybrzmiały krystalicznie. Tam, z tyłu, przez szparę uchylonych wrót karczmy, widać norę domu Samuela - na czarnej ławie dłoń martwej Jewdochy w rdzewiejącym świetle. Tu - sędziowie. Nasza trywialność sądzenia spraw niepojętych - i dwie kupki bólu. Kaszmirowy Joas, ból już stygnący w filigranowym trupie skrzypka, który nie udźwignął ciemności w oczach ojca. I złamany Samuel, co nad matowiejącą twarzą najmłodszego syna niebiosa przeklina potężnie niczym doskonale bezradny Lear. Nic nie da się zrobić.

W tej finalnej scenie wszechogarniające światło, co na scenę runęło w pierwszej sekundzie sceny finalnej - uparcie usycha. Wraca matowa szarość, ale ona też uschnie. Mało światła w domu Samuela. Coraz mniej. Gaśnie opowieść. Zamierają gesty. Coraz więcej spokojnej ciemności, która oblepia wszystko szczelnie. Zastyga. Twardnieje. Niczym infernalny bursztyn. W nim - trzy nędze nasze odwieczne. Bezradność chłopca, który słyszał Boga. Bezradność starca, który nie słyszał Boga. W trupiej dłoni na czarnym blacie liźniętym rdzewiejącym światłem - bezradność kobiety, co kiedyś przez mgnienie odbierania małego życia była Bogiem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji