Miejska rodzina Holly
"HollyDay" w reż. Michała Siegoczyńskiego w Teatrze Studio w Warszawie. Pisze Agnieszka Rataj w Życiu Warszawy.
Michał Siegoczyński wzrusza emocjonalnością, z jaką próbuje opowiadać historie zagubionych. Przydałoby mu się jednak więcej autorskiej dyscypliny.
Zapomnijcie o uśmiechu eleganckiej Audrey Hepburn w filmie Blake'a Edwardsa. Holly Magdaleny Boczarskiej z "HollyDay" - zainspirowanego opowiadaniem Trumana Capote'a - to współczesna dziewczyna, jakich wiele. W rozciągniętym swetrze, za dużych dżinsach i futrzanej czapce plącze się po wielkim mieście. Nosi w sobie jednak ten sam smutek. Nadal ma też "ochotę spróbować absolutnie wszystkiego i przejdzie przez życie tym samym pewnym krokiem, nie zwracając uwagi na przepaść po lewej stronie" - jak pisał o niej Capote.
Zasadniczą różnicą w stosunku do oryginału jest fakt, że tęsknoty i marzenia głównej bohaterki Siegoczyński rozpisuje na kilka postaci.
Znajdzie się wśród nich Rita (Ewa Błaszczyk), starsza od Holly kobieta, w której dziewczyna zobaczy samą siebie za kilka lat: odnoszącą sukcesy i potwornie samotną.
Przyjaźń z Fredem (Piotr Wawer), podszytą pierwotnie wątkiem romansowym, zastępuje współczesny trójkąt: Fred romansuje z Jimem (Antoni Pawlak), a Holly odnajduje się w roli fag haga - dziewczyny funkcjonującej w środowisku gejowskim jako najlepsza przyjaciółka i obiekt aseksualnej adoracji. Cała czwórka tworzy sobie współczesną miejską rodzinę, zastępującą klasyczne związki.
Wreszcie pojawi się wymarzony książę Max (Mirosław Zbrojewicz) - "dziecko o twarzy twardziela". Naiwne marzenie Holly o mężczyźnie z wielkimi stopami, w którego butach mogłaby chodzić, jak w dzieciństwie w butach ojca, wydaje się spełniać. Jednak opowiedziana sobie przez tę dwójkę bajka pozostaje tylko bajką. W zamian za podarowane klejnoty książę brutalnie zgwałci dziewczynę i okaże się gangsterem.
Po "Ellingu" jest to kolejne przedstawienie Michała Siegoczyńskiego, które uwodzi swoją naiwnością. Wśród kiczowatych dekoracji, mydlanych baniek i sztucznego śniegu oraz piosenek Radiohead i Joy Division portretuje współczesnych zagubionych. Szkoda tylko, że tym razem za dużo w nim rozwlekłych - niby egzystencjalnych, ale w gruncie rzeczy banalnych - dialogów. Twórcom zabrakło iskry, która tę banalność zamieniłaby w dramat.