Artykuły

Gwiazda, gwiazda

"Na końcu tęczy" w reż. Krzysztofa Jasińskiego w Teatrze Scena STU w Krakowie. Pisze Joanna Targoń w Gazecie Wyborczej - Kraków.

Beata Rybotycka zagrała i zaśpiewała Judy Garland. Portret legendarnej gwiazdy na scenie STU nie udał się najlepiej - chwilami jest wyrazisty, chwilami blady i obojętny.

W życiu niejednej gwiazdy przychodzi taki czas, że pragnie zagrać gwiazdę. Wielką, legendarną, nieszczęśliwą. Kochaną i nienawidzoną przez publiczność, kochającą i nienawidzącą publiczność. Spełniającą się i spalającą w sztuce. U kresu żywota robiącą rachunek z życia (które leży w gruzach) i sztuki (która ocali i unieśmiertelni). Sztuki o artystach zawsze są chętnie oglądane i chętnie pisane.

Taką właśnie sztukę napisał Peter Quilter, a wyreżyserował Krzysztof Jasiński, obsadzając w głównej roli Beatę Rybotycką. Bohaterką jest Judy Garland, artystka w Polsce może nie tak sławna i - z przeproszeniem - kultowa jak w Stanach, gdzie każdy obywatel umie na pamięć "Czarnoksiężnika z Oz", ale jednak znana: jako aktorka i jako legenda. Akcja sztuki rozgrywa się pod koniec życia Judy Garland, w londyńskim hotelu. I na scenie - bo Garland przecież musi zaśpiewać, żeby portret artystki był i pełny, i wiarygodny. I śpiewa - kilkanaście największych przebojów.

Bez piosenek spektakl byłby mizernym, banalnym i nieśmiałym melodramatem - nie chodzi nawet o tekst, ale o wykonanie. Tekst Quiltera nie jest może wybitny, ale mógłby być atrakcyjny. Sztuka rozgrywa się w takim trójkącie: uzależniona od narkotyków i alkoholu autodestrukcyjna Garland oraz dwóch mężczyzn - narzeczony, dość podejrzany przedsiębiorca Mickey Deans (Robert Koszucki) i wielbiący gwiazdę akompaniator, homoseksualista Anthony Chapman (Jakub Przebindowski). Jest jeszcze oczywiście publiczność recitalu Garland (czyli publiczność STU).

Szkoda że Jasiński poprzestał na powierzchownym zilustrowaniu tekstu - a przecież miał szansę na stworzenie wyrazistych bohaterów i sytuacji. Mógł powstać może kiczowaty, ale zajmujący (a nawet przejmujący) melodramat, a nie seria lepszych i gorszych skeczów. Ale Jasiński najwyraźniej do tego gatunku nie ma ręki, skutkiem czego wszystko mamy osobno: Rybotycką, która stara się pokazać skomplikowany charakter Garland (i bywa w tym wiarygodna i wzruszająca), asystujących jej gorzej (Koszucki) lub lepiej (Przebindowski) dość bladych partnerów, no i piosenki.

Beata Rybotycka, jak wiadomo, śpiewać potrafi. Jej wersji piosenek Garland słucha się przyjemnie, ale reżyser strzelił sobie (i swojej gwieździe) samobója, przypominając na ekranie autentyczne wykonania. Głos, energia, charyzma, chorobliwy wdzięk i hollywoodzki glamour Garland bez wysiłku przebiły kulturalne i liryczne śpiewanie Rybotyckiej. Przynajmniej w pierwszej części spektaklu, będącej właściwie recitalem z dramatycznymi wstawkami. W drugiej, znacznie bardziej dynamicznej, rozgrywającej się podczas wspomaganego narkotykami i whisky koncertu, aktorka na szczęście zrezygnowała z kulturalności i poszła na całość. Zaśpiewała swobodnie, z energią i prostotą, no i wreszcie jej Judy Garland nabrała charakteru. Tyle że spektakl zaraz się skończył.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji