Artykuły

Po co strzelać do żony

- Oglądałem już Hamleta z saksofonem, który gwałcił matkę, Hamleta, który wąchał skarpety, Hamleta gołego jak święty turecki, kilku Hamletów zaangażowanych politycznie... - mówi Iwan Wyrypajew, rosyjski dramaturg i reżyser, w rozmowie z Anną Żebrowską z Gazety Wyborczej.

Gdzie pan poznał Karolinę Gruszkę? Gra główną rolę kobiecą w "Tlenie", pana drugim filmie.

- To ona się ze mną poznała! Na festiwalu w Kijowie podeszła po pokazie "Euforii" i powiedziała, że bardzo jej się podobało. "A teraz będzie projekcja mojego filmu, chciałabym, aby go pan obejrzał". Natychmiast skłamałem, że mam konferencję prasową, ani mi w głowie było oglądać jakiś polski film. Ale ona wzięła mnie za rękę i zaprowadziła na salę. To niebywałe: aktorka ośmieliła się doprowadzić reżysera na swój film!

Gdyby była brzydka i niezdolna, pewnie by się pan wyrwał?

- Była olśniewająca, świetnie grała i film "Kochankowie z Marony" był w porządku. Po pokazie powiedziałem: "To teraz lecimy do Moskwy, jutro występuję w swoim spektaklu, musisz to zobaczyć". Ona: "Nie mogę, mam jutro konferencję prasową". Ale wziąłem ją za rękę i polecieliśmy w nocy z Kijowa do Moskwy, obejrzała "Księgę Rodzaju 2". Jak zacząłem planować kolejny film, zrozumiałem, że powinna w nim zagrać Karolina.

To ekranizacja pańskiej sztuki "Tlen", gdzie rapowano Dekalog? Gdzie Sańka z Sierpuchowa z discmanem na uszach nie usłyszał przykazania "nie zabijaj". I zabił żonę dla rudej Saszy, bo łaknął jej jak tlenu...

- Film będzie miał formę dziesięciu scen słowno-muzycznych. Bohaterowie przemieszczają się od Hongkongu do Hawany. Karolinie partneruje Aleksiej Filimonow, mój ziomek z Irkucka, znakomity. W ogóle bardzo lubię swoich aktorów, jak zaczynam z nimi pracować - zatracam obiektywizm, zakochuję się, aktorzy są dla mnie jak bogowie.

Sztukę "Tlen" wystawiono we Francji, Niemczech, Anglii, Bułgarii, Rumunii, Polsce...

- "Tekst trudny, forma awangardowa. Pójdzie ze dwa razy w jakiejś piwnicy i zrobi klapę" - kręcili nosem rosyjscy reżyserzy, którym pokazywałem maszynopis. A "Tlen" objechał Europę i był najbardziej kasowym spektaklem w historii Teatru doc. Tylko w Moskwie zagraliśmy 170 razy, bilety sprzedawano po sto dolarów. Na sali widziałem Mścisława Rostropowicza, ale także blokersów, którzy nigdy wcześniej nie byli w teatrze. Mógłbym to grać jeszcze kilka lat, wolę jednak zdejmować sztuki, zanim stracą blask.

Krytycy uznali sztukę za manifest 30-letnich "beztlenowców".

- Nie pisałem manifestu, pisałem o ludziach, którzy urodzili się w jednym państwie, szkoły i uniwersytety kończyli w drugim, a żyją jeszcze w trzecim.

Należę do ostatniego pokolenia pokaleczonych przez Związek Radziecki pionierów i komsomolców. Brak wolności zostawia swoje piętno. W dzieciństwie wmawiano nam, że komunizm zwycięży. W młodości przeżyliśmy szok rozpadu imperium. Teraz musimy sobie radzić w drapieżnym kapitalizmie.

Kto sfinansował film?

- Młoda wytwórnia Krasnaja Strieła. Państwo jak dotąd nie zainwestowało w moje projekty nawet rubla.

Państwo nie inwestuje w laureata Złotego Lwa w Wenecji, Złotej Maski i Nowej Dramy w Moskwie, Grand Prix Warszawskiego Festiwalu Filmowego i jeszcze kilku imprez?

- Ani rubla! Zwracałem się o dofinansowanie premier teatralnych, wysyłałem scenariusze "Euforii" i "Tlenu" - głucho. Wiceminister kultury Szwydkoj publicznie mnie chwali, członkowie komisji rozdzielającej dotacje pierwsi mówią mi "Dzień dobry", jednak pieniędzy nie dają. Ale powiem pani, że pieniądze w Rosji nie są żadnym problemem. Problemem są pomysły, mało ich.

Jak to? Powstaje film za filmem.

- Bo możliwości produkcyjne są ogromne. Reżyser chce zatrudnić aktorów z Hollywoodu? Proszę bardzo. Ma być najlepsza technika? Proszę bardzo. Ale rzeka petrodolarów nie sprawiła, że filmy stały się lepsze. Nasza kinematografia drepcze w miejscu, brakuje dzieł wybitnych. Widziała pani "12" Nikity Michałkowa, remake "Dwunastu gniewnych ludzi" Sydneya Lumeta, którzy tym razem mają osądzić Czeczena? Omal nie zwymiotowałem, gdy Michałkow z ekranu podlizywał się Putinowi i ronił patriotyczną łzę. Władimir Chotinienko w filmie "1612" odkurzył mityczne zwycięstwo nad Polakami, ekran aż ocieka fałszem. Sztuczne symbole, przyklejone peruki, wstyd i koniunktura!

Producenci dbają o zysk, którego filmy nowatorskie nie przynoszą. "Euforię" nagrodzono chyba na pięciu festiwalach, ale czy zarobiła na siebie?

- Zarobiła więcej niż rosyjskie superprodukcje, bo na ich nakręcenie wydaje się piętnaście milionów dolarów, a wpływy wynoszą siedem. W Rosji opłaca się wspierać wyłącznie kino nowatorskie, to zajęcie prestiżowe i dochodowe.

Budżet "Euforii" wyniósł 800 tysięcy dolarów, koszty się zwróciły, wpływy z biletów w Rosji przekroczyły milion sto tysięcy. Dzięki nagrodzie w Wenecji producentom Saszy Szejnowi i Giji Lordkipanidze zaproponowano film z Madonną. Kręcą w Londynie, niedawno Szejn odebrał przy mnie telefon: "O, hallo, Madonna! Yes, I'm Sasza. How are you, Madonna?". "Euforia" pozwoliła tym chłopakom wypłynąć na szerokie wody.

A panu?

- Mnie nie, bo nawet nie pojechałem do Wenecji, pracowałem nad premierą sztuki "Lipiec". I pieniędzy nie zrobiłem, ale taka była umowa: "Nakręcimy twój debiut, na debiucie się nie zarabia". Za to przy drugim filmie dyktowałem warunki, jeden z producentów wręcz się obraził, że nie z nim podpisałem kontrakt. Nakręciłem pełnometrażowy film z dużym rozmachem. Sam napisałem scenariusz, sam wybrałem aktorów, operatora, kompozytora. Zażądałem dużego honorarium.

"Tlen" wraz z reklamą będzie kosztował 5 milionów dolarów.

Tym razem mierzy pan w Cannes?

- To nie będzie kino festiwalowe, tylko masowe. Zakładam, że"Tlen" zrobi kasę, stanę na głowie, by przyciagnąć widzów od lat 15 do 37, którzy najczęściej kupują bilety. Żeby ich nie znudzić, przemycam ważne treści w formie klipów i wykorzystuję niemal wszystkie popularne gatunki - od liryki miłosnej do horroru. Tylko pornografii nie ma i zwierzęta nie ucierpiały.

To postęp, bo w elitarnej "Euforii" zabito psa i krowę. Film szokował zderzeniem fotograficznego piękna z okrucieństwem fabuły.

- Kontrast był zamierzony: w nowoczesnej, wręcz kiczowatej oprawie plastycznej chciałem odrodzić antyczny mit o miłości. Miłości tragicznej, bo spada na ludzi prymitywnych, którzy nie są na nią przygotowani. Zabija ich, zamiast uszczęśliwić. Okrucieństwo, cierpienie to temat, który od zawsze siedzi we mnie. Pomysł przyszedł mi do głowy podczas wakacji nad Donem. Pojechałem z aktorką Poliną Aguriejewą, Kozaczką z dziada pradziada. Zobaczyłem majestatyczną rzekę, bezkresny step, ogromne niebo. Pomyślałem, że w takim pejzażu muszą żyć ludzie namiętni i dzicy, którzy kierują się instynktami, a nie rozsądkiem. Niestety, nie udało mi się idealnie wyważyć proporcji obrazu i słowa, jak to w debiucie. Poza tym mit jest bardzo trudnym gatunkiem, próbowałem go dopiero stworzyć na ekranie.

"Stylistyka Tarkowskiego, a wizerunek strasznej Rosji ulepiono na użytek Zachodu" - napisał recenzent.

- Wielbię Tarkowskiego, ale to był mistrz chwytów psychologicznych, po które celowo nie sięgam. Na Zachodzie "Euforię" nagrodzono, lecz kompletnie jej nie zrozumiano. Niemiecka publiczność, widząc, jak pies odgryza dziecku palec, a ojciec odcina dyndający kikut, pytała: "Czemu tam nikt nie miał komórki i nie wezwał lekarza? I po co strzelać do żony, skoro prościej jest się rozwieść!".

"Euforię" rozumieją tylko rosyjscy widzowie. Może jeszcze Polacy, bo od wieków trwa dialog naszych kultur. Jak na 33-letniego chłopaka z Irkucka zrobił pan olśniewającą karierę.

- Irkuck zasiedlają potomkowie zesłańców i katorżników, być może mego praszczura także przywieziono w kibitce jako buntownika. Pradziadek Iwan Wyrypajew pochodził z prostej rodziny, wybił się na feldjegra. Dziadek był majstrem w fabryce samolotów. Ojciec jest lekarzem, wy-specjalizował się w masażu sportowców.

Rozpad ZSRR był dla mojej rodziny ciężką próbą, i moralnie, i finansowo. Mama umarła, a ojciec... Chciałem go zabrać na zdjęcia "Tlenu" do Rzymu i Paryża, bo nigdy nie był za granicą. Odmówił. "Mój czas się skończył" - powiedział, chociaż ma dopiero 57 lat.

Dzieciństwo?

- Niechętnie je wspominam. Rodzice się rozwiedli, zostałem z mamą, która sprzedawała kwiaty na rynku. Wracała późno, nie miała do mnie głowy. Wychowywała mnie ulica. Rosłem w dzielnicy bandyckiej, gdzie konkurencyjne grupy nieustannie ze sobą walczyły. Byłem sądzony za napad i rozbój. Dostałem wyrok w zawieszeniu, musiałem codziennie chodzić na milicję, meldować się, to okropne upokorzenie.

Wyrwał się pan z tego środowiska.

- W ostatniej klasie trafiłem do studia teatralno-muzycznego dla młodzieży, wciągnęło mnie. Zdałem do irkuckiego instytutu teatralnego, po dyplomie cztery sezony przepracowałem w Magadanie i Pietropawłowsku Kamczackim jako aktor.

Jak było?

- Okropnie! Proszę sobie wyobrazić betonowy Magadan w latach 90. Puste sklepy i puste kieszenie. Pensji nie wypłacano miesiącami, a ja miałem małego synka. Do tego zero sukcesów scenicznych, nawet nie pamiętam, co graliśmy. Jestem zresztą marnym aktorem, to nie moje powołanie.

Pod koniec lat 90. wrócił pan z Kamczatki do Irkucka i zorganizował studio Przestrzeń Gry.

- Była to pierwsza scena alternatywna w Irkucku. I ostatnia. Wizytówką miasta jest teatr państwowy, bogaty, ze świetną aparaturą i salą, o jaką nawet w Moskwie trudno. Ale w repertuarze króluje rutyna. Napisałem sztukę "Sny" w formie zwierzeń narkomanów. Temat był gorący, bohaterowie klęli ze sceny, co w roku 1999 szokowało. Po każdym spektaklu urządzaliśmy dyskusję z publicznością. O sztuce wszyscy mówili, zaproszono nas do Londynu.

Declan Donnellan wystawił "Sny" w Royal Court Theatre.

- To było później, gdy Irkuck się mnie pozbył. Dyrekcję teatru zdenerwował nasz sukces i po prostu nie pozwolono nam grać. Spakowaliśmy manatki i wyjechaliśmy z aktorami do Moskwy. W Irkucku do tej pory nie pokazano żadnej z moich sztuk. Chciałem przyjechać z "Tlenem" na występy gościnne - nie wynajęto nam sceny za żadne pieniądze.

Zatem Moskwa.

- Od roku 2000 współtworzyłem Teatr.doc. Dostaliśmy od miasta piwnicę, w której nie było nawet podłogi, tylko góra śmieci do wyniesienia. Pieniędzy nie dostaliśmy, remontowaliśmy sami. Zbijałem deski, malowałem ściany. Graliśmy tam "Sny" i "Tlen". Dokumentalna formuła Teatru.doc bardzo ożywiła skostniałą scenę teatralną. Wystawiane są montaże autentycznych wypowiedzi bezdomnych, matek żołnierzy, imigrantów z byłych republik radzieckich.

Widziałam kilka spektakli, wzruszająca amatorszczyzna.

- Sam uprawiam inny teatr, większą tragedię słyszę w muzyce Bacha niż w opowieści bezdomnego. Żal mi bezdomnych, ale problem, skąd nędzarz ma wziąć pieniądze, nie jest dla mnie tematem na sztukę. Ostatnio wystawiam w studiu Praktika, krótko byłem nawet dyrektorem artystycznym tej sceny. Ale nie nadaję się do żadnych stowarzyszeń, nie chcę być przypisany do żadnego teatru.

Po międzynarodowym sukcesie "Tlenu" był międzynarodowy sukces "Księgi Rodzaju 2". Jej rzekomą współautorką jest chora psychicznie Antonina Wielikanowa. To mistyfikacja?

- Pojechaliśmy z "Tlenem" na festiwal do Wiednia. Jego dyrektor Marie Zimmermann zaproponowała, że sfinansuje mi kolejną premierę. "Cokolwiek napiszesz, chcę to wystawić. Masz jakiś pomysł?". Miałem tylko kilka listów szalonej Antoniny Wielikanowej. Napisałem je na maszynie sam do siebie, sam zrobiłem rysunki. "Świetnie to rozumiem, mam chorą siostrę" - i Marie poruszyła niemiecką machinę biurokratyczną, wydostała dla nas pieniądze. Dzięki niej powstał spektakl pokazany na festiwalu Teatru Świata w Stuttgarcie. A niedawno dowiedziałem się, że Marie nie żyje, powiesiła się. Cierpiała na schizofrenię, o czym nikt nie widział. Bardzo to przeżyłem i teraz myślę, że nie było mistyfikacji. Antonina Wielikanowa naprawdę nazywała się Marie Zimmermann, miała 51 lat, była piękną, utalentowaną, wspaniałą kobietą.

Ostatnią pana premierę, monodram "Lipiec", obejrzałam w teatrze Praktika na dostawce. Publiczność siedziała nawet na schodach i materacach przed sceną.

- Tam jest tylko sto miejsc i drogie bilety, więc poprosiłem, by zawsze wpuszczano za darmo kilkunastu studentów i niebogatych widzów. Ale przychodzą też Roman Abramowicz, bankier Sasza Mamut, z jakiegoś powodu stałem się obowiązkowym punktem w programie kulturalnym oligarchów. Dla mnie są po prostu widzami i łebskimi facetami, nie-których lubię. Jeżdżą na światowe premiery, znają tendencje sztuki współczesnej. Gdy po spektaklu idziemy na kolację, omawiają go lepiej od zawodowych krytyków.

W sztuce "Lipec" bogaczy wzrusza spowiedź nędzarza, który zamordował sąsiada, jego psa i zjadł pielęgniarkę w szpitalu psychiatrycznym?

- Nie wszystkich. Czasem w garderobie wiszą futra z norek i szynszyli, za bossami i ich żonami rozsiada się ochrona i całe to towarzystwo ogląda sztukę z kamiennymi twarzami. Nie wiedzą, jak reagować. A przecież nie jest to opowieść o ludojadzie, tylko o wielkiej miłości. Rodzaj bajki, przypowieści bożonarodzeniowej dla dzieci.

Czytałby pan dziecku bajkę o szalonym kanibalu?

- W Rosji na dobranoc śpiewa się dzieciom kołysankę o wilczku, nie zna jej pani? "Przyjdzie szary wilczek, odgryzie ci boczek, śpij, dziecinko, śpij" (Iwan Wyrypajew nuci).

Marzę, by w Polsce zagrała "Lipiec" Ewa Demarczyk. Wiem, że od dawna nie występuje, ale może zrobiłaby wyjątek? Tam nie ma zresztą co grać, nie robię teatru psychologicznego, trzeba tylko odczytać ze sceny tekst.

Skąd bierze pan tematy utworów?

- Nie wiem. Piszę sztukę raz na dwa lata, właściwie to głównie siedzę i czekam na pomysł. Debiutanckie "Sny" osiem razy przepisywałem. "Miasto, gdzie jestem" było nieudane, zdjąłem je z afisza zaraz po premierze, to było jeszcze w Irkucku. Teatr nie poniósł wielkich strat, na pustej scenie aktorzy występowali w prywatnych ubraniach. O pieniądzach i sponsorach wtedy się w Rosji nie rozmawiało.

Ma pan opinię głównego bogoburcy sceny rosyjskiej.

- Wadzenie się z Panem Bogiem to klasyka, bohaterowie dramatów od antyku poprzez Szekspira i Moliera wzywają niebo na świadka. Tylko proszę mnie nie pytać o moje kontakty z Bogiem, to nie jest temat na wywiad.

Zapytam więc o teatr klasyczny.

- Nie wytrzymuję na klasyce, bo reżyserzy wypaczają sens tego, co napisał autor. Dotyczy to także polskiego teatru, który strasznie grzeszy nowym odczytywaniem sztuk. W teatrze Szekspira interesuje mnie Szekspir, a nie reżyser Pupkin i jego widzenie Hamleta.

Oglądałem już Hamleta z saksofonem, który gwałcił matkę, Hamleta, który wąchał skarpety, Hamleta gołego jak święty turecki, kilku Hamletów zaangażowanych politycznie... Mścisław Rostropowicz zawsze gra te same nuty, czy przez to Rostropowicz jest gorszy od reżysera Pupkina? Dlatego muzyka klasyczna jest większa od teatru.

Gdy sztuki idą w połowie Europy, można z tego żyć?

- Nie. Po moje sztuki sięgają grupy eksperymentalne, które są w stanie zapłacić autorowi 1,5-2 tysiące euro. Często rozkładają spłatę na kilka lat. Na Zachodzie miałem 29 premier, teatry w Rosji wystawiają tylko niedobry "Dzień Walentego", jedyną moją sztukę powstałą na zamówienie. Uprosiła mnie wielka aktorka Jekatierina Wasiljewa, żebym coś dla niej napisał, reżyserować miał Kiryłł Sieriebriennikow, też gwiazda. Projekt nie wypalił, za to sztuka poszła w Rosję. To, co mnie się w niej nie podoba, podoba się dyrektorom teatrów prowincjonalnych. Ironia losu!

Kiedy nie kręci pan filmów, nie wystawia sztuk, nie pisze, co pan robi?

- Zawsze coś piszę. Na życie zarabiam scenariuszami filmów. Honoraria są nieduże, ale praca mi się podoba i efektu się nie wstydzę. Chyba że reżyser zepsuje mój pomysł. Napisałem ironiczny serial "Bunkier" dla kanału TNT, czytając scenariusz, płakaliśmy ze śmiechu. A film okazał się kompletnie nieudany. Twórcy przestraszyli się ironicznej konwencji, nakręcili sztampowy serial.

Najdziwniejsza propozycja, jaką pan dostał?

- Przysłano mi scenariusz o pobycie Marilyn Monroe w ZSRR. Jest taka legenda, że Monroe zakochała się w kagebiście, który pracował w USA, i potajemnie go potem odwiedziła. Rzekomo mieszkali na daczy pod Moskwą, kochali się, podsłuchiwani i podglądani przez KGB. Do roli MM zaproszono Scarlett Johansson, zdjęcia będą kręcone w Kanadzie, bo tam pejzaż przypomina Rosję. Żeby dacza i detale były prawdopodobne, producenci chcą zaangażować rosyjskiego reżysera i scenografa. Zaproponowano mi reżyserię, ale ostateczna decyzja należy do Johansson. Ma obejrzeć "Euforię" i powiedzieć: tak albo nie.

Scarlett powie "tak" i chłopak z Irkucka wypłynie na wody Hollywoodu...

- Ależ skąd, nie będę tego kręcił za żadne pieniądze! Po prostu jestem ciekaw, co Johansson powie o "Euforii". Marzę natomiast, by nakręcić blockbuster, superprodukcję z rosyjskim rozmachem i amerykańską technologią. Nie mogę jednak znaleźć producenta, nikt we mnie nie wierzy: "Przecież nie potrafisz napisać sceny normalnej jatki ani normalnego seksu. Sprokurujesz jakieś dziwactwo, pójdziemy z torbami". No pewnie, pieprzyć się na sto sposobów i słać serie z kałasza byle głupi potrafi.

Jaki byłby blockbuster Iwana Wyrypajewa?

- Pornos androidów, bohater musiałaby spółkować co najmniej z transformerem. Spermę zrobiłbym oleistą, krwistoczerwoną. Albo seledynową. A jakie detale korpusów wymyśliłbym, jaki chrzęst i zgrzyt rozlegałby się w scenach intymnych. Lampki gorączkowo migają, wskazówki się chyboczą - i orgazm, klaps pierwszy! Uwielbiam pornografię, to gatunek czysty i śmieszny.

Rolę jednego z robotów zagrałaby Karolina Gruszka. O ile by się zgodziła, bo surowo przebiera w scenariuszach. Ale żeby to wszystko wypadło przekonująco, film musiałby kosztować ze 30 milionów dolarów. Myślę, że nikt mi tyle nie da. Szkoda.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji