Artykuły

Walczak bez magii

Jest niewątpliwie najciekawszym dzieckiem boomu dramaturgicznego sprzed kilku lat, kiedy co rusz obwieszczano kolejne pokolenia świetnie zapowiadających się autorów. Boom słabnie; widać, że nazwisk ostanie się w pamięci parę. Walczak wśród nich - tyle że wciąż pozostaje bardziej nadzieją niż spełnieniem. Co mu przeszkadza? - o ostatnich realizacjach sztuk Michała Walczaka pisze Jacek Sieradzki w Przekroju.

W dramaturgii Walczaka nie ma melodramatycznych klisz, telenowelowego wodolejstwa. Postacie są rysowane przenikliwie, nawet kpiąco; pod rytuałami i pozami kryją się wieczne wojenki, podchody, kompleksy. Choćby w debiutanckiej "Piaskownicy", niby banalnej opowieści o chłopacko-dziewczyńskich rozpoznaniach inicjacyjnych. Ostatnio w czternastej już (!) inscenizacji - w bielsko-bialskim Teatrze Polskim - Grzegorz Chrapkiewicz kazał bohaterom (Tomasz Drabek i ulubienica Bielska, serialowa Anna Guzik) przejść cały proces dojrzewania: siedem, siedemnaście, dwadzieścia siedem lat - nie wychodząc poza piaskownicowe gesty i odruchy. Wyszło zabawnie, celnie, chwilami boleśnie.

Walczak nic trzyma się specjalnie ram realizmu. W jego sztukach zatrzymują się rzeki, szaleje czas, a nocne autobusy pogadują melancholijnie z przystankami. Akt narodzenia następuje tuż po pierwszym miłosnym razie, gwałtownie dojrzale niemowlę nawiewa przez okno. Spacerowicz z pieskiem niesie miasto w sobie, gabinetowa paprotka gada do prezesa, kac rozdwaja skacowanego. Świat jest odleciany, ludzie - realni, eksplozje wyobraźni oświetlają ich z nieoczekiwanych stron. Czasem, owszem, zasłaniają, gdy nadmiar konceptów zawala sztukę. Nieumiejętność selekcji to częsta przywara autorów, którzy dobrze się zapowiadają.

Aliści prawdziwe nieszczęście przychodzi zwykle z innej strony. Z teatru, który biorąc się do sztuk Walczaka, na paluszkach obchodzi ich czarodziejstwa. Nie szuka im ekwiwalentu, woli sprowadzać na sprawdzony grunt obyczajówek, romansów, farsy.

Ostatnio Walczak przyjął zamówienie Gorzowa Wielkopolskiego na uczczenie 750-lecia grodu i napisał antyakademię. Z dwoma pól komicznymi, pół diabolicznymi kombatantami, z tytułową "Babcią" [na zdjęciu] - personifikacją tradycji miasta, tuż po wojnie zgwałconą przez ruskiego sołdata, którą teraz ktoś zamordował, z jadowitym portretem żałosnego, przyziemnego spadkobiercy, z miastem alternatywnym, z którym łącznikiem jest wszechwiedząca Pani Kot. Teatr imienia Osterwy Starał się Sprostać zadaniu. Scenograf Szymon Gaszczyński rozpostarł liryczno-symboliczną panoramę miasta, umieścił rzecz wśród pak szarego papieru, w magazyn ie pamięci; w finale rozświetlił rzędy okienek niczym szeregi domów. Młody reżyser Sławomir Batyra uporządkował rozwichrzoną baśń. Może za mocno?

Gorzowianom i tak wyszło lepiej niż Teatrowi Wybrzeże z Gdańska, który tę samą sztukę (ze zmienionym tytułem "Miasteczko C") rozsypał z kretesem. Giovanny Castellanos nie potrafił ani pozbierać wątków, ani znaleźć wspólnego stylu. W dopisanych scenach satyryczno-politycznych wręcz zleciał w kompromitującą tandetę. W obu inscenizacjach kłopot był ten sam: kapitulacja wobec autorskiej fantazji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji