Artykuły

Największym grzechem teatru jest nuda

- Chcę, żeby moje spektakle były zrozumiałe. Przeintelektualizowanie jest często puste, to pochodna grafomanii. Największym grzechem, jaki można popełnić w teatrze, jest nuda - mówi MACIEJ MASZTALSKI, dyrektor wrocławskiej Grupy Artystycznej Ad Spectatores.

Katarzyna Kamińska: Robisz coś oprócz teatru?

Maciej Masztalski: Aktualnie rzucam palenie, żeby móc jeszcze dłużej pracować (śmiech). Zbieram książki, interesuje mnie historia, wielką radość sprawia mi jeżdżenie samochodem nocą, może być bez celu. Jestem fanem systemu operacyjnego Linux, przy nim się odstresowuję.

Teatr to stresujące zajęcie?

- Moja praca jakoś szczególnie mnie nie męczy, choć czasem bywa naprawdę ciężka. Szczególnie ciężko jest mi pisać. Ale generalnie przyjemnie spędzam czas: jadę na próbę, która trwa cztery godziny, z czego półtorej gadamy o niczym. Inaczej bym nie potrafił.

Od początku wiedziałeś, że to Twoja droga?

- Dość długo nie byłem pewien, czy to, co robiliśmy np. w Wieży Ciśnień, przetrwa. Myślałem, że jeszcze rok czy dwa i się rozejdziemy. Chciałem wtedy być operatorem filmowym, nawet zdawałem na wydział operatorski do "filmówki". Później studiowałem fotografię, trafiłem też na poznańską Akademię Sztuk Pięknych. Właśnie tam któregoś dnia, w trakcie zajęć w pracowni malarskiej, spojrzałem na swój - nie najlepszy zresztą - malunek i pomyślałem: "Co ja tu, kurwa, robię?". Wyszedłem z sali, odebrałem z dziekanatu swoje dokumenty, wsiadłem w pociąg i złożyłem je na Akademię Teatralną w Warszawie. Jeden z moich ówczesnych profesorów powiedział później, że moja drabina stoi przy właściwej ścianie.

Odezwały się twoje Teatralne korzenie?

- Chyba tak. Od dziecka pomieszkiwałem w teatrach z moją mamą scenografem - najpierw w Wałbrzychu, potem w Teatrze Witkacego w Zakopanem. Pierwszą noc po przeprowadzce do Zakopanego przespałem na scenie, bo nie mieliśmy gdzie mieszkać, wszystko było załatwiane na wariackich papierach. Podhale jest miejscem bardzo nietolerancyjnym i górale - poza miesiącami, gdy zarabiali na ceprach - tępili nas. Więc wolny czas spędzałem u mamy w pracy, łaziłem po garderobach, kulisach, warsztatach. Miałem 12 lat i 400 obejrzanych przedstawień.

Teatr przyszedł naturalnie. Dziadek był reżyserem teatralnym, praprapraprababka scenografem w Teatrze Aleksandryjskim w Petersburgu. Zachowałem więc rodzinną ciągłość. Jedna z moich koleżanek powiedziała mi kiedyś, że jeśli ktoś ma ojca myśliwego i w dzieciństwie mieszkał w leśniczówce, a wymyśli sobie, że pójdzie na ASP, to i tak prędzej czy później zacznie malować las. I rzeczywiście tak jest - ja uwielbiam w czasie spektakli przebywać w kulisach, tam przenoszę się o 25 lat wstecz.

Mama przyklasnęła, gdy postanowiłeś pójść w jej ślady?

- Mama ma do tego matczyny stosunek. Gdy ja z dumą pokazuję jej swój spektakl, ona mówi: "Tak, tak, ale z nosem musisz zrobić porządek, bo nie możesz oddychać". Pracujemy razem i ona w efekcie traktuje mnie poważnie, ale bywa tak, że przychodzę i mówię: "Mamo, potrzebuję rysunków", a ona zupełnie serio mówi, że mi ich nie da, bo byłem niegrzeczny. Kiedyś przyszedłem przed trzecią próbą generalną zapytać, dlaczego nie ma jeszcze kostiumów, a mama na to, że ich nie będzie. Dlaczego? "Bo nie potrafisz zrobić lekkiego i śmiesznego przedstawienia! To jest ciężkie i niezabawne!". Reaguje emocjonalnie, bywa na mnie obrażona. Nigdy nie miałem z nią rozmów o przyszłości, inaczej z ojcem. Jest architektem i chciał, żebym poszedł w jego ślady, ale gdy powiedziałem, że nie mam zamiaru - nie stawiał oporu. Powiedział tylko, żebym był konsekwentny i za pół roku nie zechciał zostać marynarzem.

Zabrakło Ci kiedyś tej konsekwencji?

- Nie, u mnie to kwestia wiary. Kiedy chciałem uruchomić scenę na dworcu, wszyscy mi to odradzali. Mówili, że to obskurne miejsce, że dworzec śmierdzi i nikt tam nie przyjdzie. Przez pierwsze dwa lata nikt mnie nie wspierał, a teraz przez Scenę na Dworcu przewija się więcej ludzi niż przez Browar Mieszczański. To kwestia intuicji, która jeszcze mnie nie zawiodła. Choć przestrzenie, które wybieram, wydają się wybitnie nieteatralne.

A Wrocław? Jego przestrzeń jest teatralna?

- Nie jestem obiektywny, bo bardzo lubię to miasto, ale myślę, że tak. Wiele miejsc zostało tu jeszcze do odkrycia. Wrocław nie potrzebuje takiej działalności jak np. Legnica, gdzie Jacek Głomb swoimi spektaklami uświadamia ludziom, jak piękne jest ich miasto. My tę świadomość mamy. Pociąga mnie za to stworzenie teatralnego serialu o Wrocławiu, który przez wiele lat rozgrywałby się w różnych miejscach, wykorzystując ich atmosferę i energię. Uważam, że to miasto na coś takiego zasługuje.

W Waszych spektaklach Wrocław jest nie tylko miejscem, w którym rozgrywa się przedstawienie, prowadzicie też akcje miejskie, w które wciągacie widzów.

- Angażując widzów w grę, dokumentujemy ich reakcje i później uświadamiamy, że są częścią spektaklu. Chcemy zatrzeć granicę między teatrem a życiem, stawiamy pytanie o to, gdzie teatr się zaczyna, a gdzie kończy, gdzie widz jest uczestnikiem, a gdzie tylko obserwatorem.

Często mówisz o obalaniu czwartej ściany w teatrze, zbliżaniu się do widza. Zdarzyło się Wam kiedyś podejść do niego zbyt blisko?

- Obalanie czwartej ściany między widzem a sceną niekoniecznie polega na kontakcie fizycznym, wchodzeniu w widownię. To najprostsza i najbardziej prymitywna metoda. Chodzi bardziej o to, żeby stworzyć sytuację, która powoduje, że ta bariera znika. My raz otarliśmy się o tę granicę. Wymyśliliśmy historię, w której wybiera się trzech widzów, sprowadza do ciemnej piwnicy, sadza na krzesłach, gasi światło, po czym zaczyna się świecić im w twarz latarkami i zadawać pytania. Padają one w różnych językach, z coraz większym natężeniem, a gdy napięcie sięga zenitu, jeden z aktorów zapala światło i zaczyna śpiewać "Happy Birthday". To są metody stosowane przez NKWD i gestapo podczas przesłuchań. Przerwałem to po drugim spektaklu, gdy obserwowałem twarz jednej z "pojmanych". Na początku gra jej się podobała, ale później się przeraziła. Stwierdziłem, że nie jesteśmy psychologami czy psychiatrami i nie mamy prawa działać w ten sposób. Nie można walić głową widza o ścianę. Teatr jest iluzją, ale jeśli zaczynamy się bać tego, co się z nami w czasie spektaklu stanie, nie jest dobrze.

Dokumentaliści ze słynnego moskiewskiego Teatr doc., z którymi współpracujecie, także zbliżają się do widza, ale w trochę inny sposób. Inspirujecie się wzajemnie?

- Oni pracują metodą verbatim: wychodzą w miasto, zapisują rzeczywiste sytuacje i bez redagowania odczytują je ze sceny. My robimy coś zupełnie innego, ale bardzo wiele się od nich nauczyłem. Zrozumiałem to w czasie tworzenia ostatniego spektaklu - "Goryl uciekł z wybiegu w zoo i porwał kobietę" - w którym wyśmiewam absurdy polskiej rzeczywistości. Teatr doc. robi w swojej pracy to samo, tylko że oni walczą o własną wolność. Potwierdzają zasadę: im gorszy kraj - tym lepszy teatr. Mają potrzebę mówienia o tym, co się w ich państwie dzieje, dlatego są tak mocno publicystyczni i dokumentalni.

W Polsce też chyba nie jest najlepiej, skoro zrobiłeś "Goryla..."?

- Zainspirowało mnie to, że przestałem się czuć w tym kraju bezpiecznie i zacząłem się zastanawiać, czy jestem dobrym obywatelem. Nie wiem, czy teatralna publicystyka wpływa na wybory ludzi, ale "Goryl..." bije rekordy popularności.

Często mówisz, że świadomie robisz spektakle rozrywkowe. A co ze sferą duchową? Nie nadaje się do teatru?

- Dla mnie rozrywkowość to nie zarzut, ważne jest, czy ktoś robi to ze smakiem, czy nie. Chcę, żeby moje spektakle były zrozumiałe. Przeintelektualizowanie jest często puste, to pochodna grafomanii. Największym grzechem, jaki można popełnić w teatrze, jest nuda. Jeśli z jakichś przyczyn traci się odbiorców, to znaczy, że przegrało się spektakl. Nie może być tak, że ja wychodzę i mówię: "Państwo mnie nie zrozumieli, jesteście głupi i niewrażliwi". Tu nie ma usprawiedliwienia. Zawsze dziwią mnie twórcy, którzy poza sceną próbują bronić swojego spektaklu. Mieli swoją szansę na scenie, później mogą tylko zabrać się do domu i przemyśleć, co się stało.

Zdarzyło Ci się to?

- Robiłem spektakle "duchowe" i zawsze były to klapy. Jedyną osobą, która płakała na spektaklu, byłem ja, widzowie ziewali, a ja pod nosem mówiłem: "Nie rozumiecie mnie i mojej sztuki".

Jednym z takich spektakli były "Impresje", zagrane tylko cztery razy. To opowieść o ludziach, którzy słuchają muzyki z szafy grającej. Kładli na niej ręce, a ona wyczuwała ich muzyczne pragnienia, puszczała to, co chcieli usłyszeć, ale równocześnie wyciągała z nich siły życiowe, zabijała ich. Był to spektakl o samotności i przyjaźni, czyli z rozrywkowego punktu widzenia - o pierdołach. Mocno go przeżyłem, bo w jednej z ról obsadziłem Mikołaja Michalewicza. W jednej z kwestii mówił, że ma jedynie tę szafę, że tylko jej potrzebuje. "W literaturze nazywają to samobójstwem i ja je popełniam" - mówił facet, który tydzień po premierze, po tych czterech spektaklach, powiesił się. Widownia miała jak na talerzu samotnego, zrozpaczonego człowieka, a nikt tego nie zauważył. Ja sam nie miałem świadomości, że tekst, który napisałem, był o Mikołaju. Pomyślałem więc, że jeśli taka prawda nie chwyta, ludzie się nudzą, nie warto tego ciągnąć.

***

Maciej Masztalski - reżyser, dramatopisarz i aktor, syn scenograf Ewy Beaty Wodeckiej, wnuk Wiesława Wodeckiego. Szef i współzałożyciel formacji HGW, która przekształciła się w Grupę Artystyczną Ad Spectatores pod wezwaniem Calderona, która obecnie jest najprężniej działającym wrocławskim teatrem niezależnym. Adaptator i autor większości tekstów wystawianych przez grupę, pomysłodawca wielu eksperymentów inscenizacyjnych w miejscach publicznych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji