Artykuły

Inscenizacja historyczno-kryminalna

Niby wszystko jest na miejscu, tam gdzie powinno być, nie czujemy jednak przypraw, co sprawia, że konsumujemy dość mdłą potrawę - o "Marii Stuart" w reż. Grzegorza Wiśniewskiego w Teatrze im. Horzycy w Toruniu pisze Borough of Islington z Nowej Siły Krytycznej.

Napisany w 1800 r. dramat Fryderyka Schillera nie był wystawiany na deskach polskich teatrów przez 30 lat. W Toruniu postanowiono odkopać klasyczne dzieło, przetłumaczyć je na nowo (dokonał tego Jacek St. Buras) i wyreżyserować "na współcześnie". Przynajmniej takie były założenia.

Grzegorz Wiśniewski musiał zmierzyć się z dziełem nafaszerowanym niemieckim sentymentalizmem, od którego ucieczka była dla niego chyba najważniejszym zadaniem. Dlatego spektakl to przede wszystkim obraz "robienia" polityki, to akt, w którym od emocji ważniejsza jest chłodna kalkulacja podparta knowaniami. Koncert intryg i spisków przypomniał mi stare słowa Otto Von Bismarcka, który stwierdził kiedyś, że "ludzie nie powinni wiedzieć, jak robi się politykę i kiełbasę." Wzmocnienie przez Wiśniewskiego aspektu politycznego spektaklu nie pozbawia go całkowicie płaszczyzny sensualnej. Świat decydentów i ludzi władzy wyznaje jednak zasadę, która pozwala na używanie przyjaźni i miłości tylko jako narzędzia, które wsparte podszeptami może zapewnić sukces materialny.

W "Marii Stuart" ciężar przesunięty jest z tytułowej bohaterki - królowej Szkocji (Maria Kierzkowska) - na Elżbietę - królową Anglii (Jolanta Teska), a raczej na to, co dzieje się wokół niej. Wtrącona do więzienia Maria Stuart uosabia ofiarę politycznej gry, systemu decyzji, zbiegu okoliczności, które prowadzą ją pod topór kata. Jednostka jest niemalże bezbronna wobec maszynerii historii, która miażdży nie tylko swoje ofiary, ale także tych, co wydają się być zwycięzcami. Elżbieta to osoba rozdająca karty, mająca prawo do wydania ostatecznej decyzji, jednak w miarę upływu czasu królowa Anglii sama staje się kartą, zaczyna się nią manipulować i grać. Niestety powyższa struktura jest bardzo znajoma. Także pozostała część dworu królewskiego jest przedstawiona dokładnie tak, jak ją sobie wyobrażamy. Postaci lordów, sekretarzy, a także i dwóch władczyń wpisują się w żyjącą w powszechnej wyobraźni sztampę. Nie brakuje nikogo z asortymentu bohaterów polityczno-historycznych. Mamy więc bezdusznych zauszników i dwulicowych graczy, którzy zaprzedają wszystko dla własnego sukcesu, honorowych doradców, niewinne "kozły ofiarne", formalistów, a także bojących się odpowiedzialności władców. Wiśniewskiemu nie udało się niestety wycisnąć z Schillerowskich postaci czegoś, co byłoby dla nas zaskakujące i nowe. Efektem tego są momenty, kiedy to najzwyczajniej w świecie nudzimy się, bombardowani rytuałem, który znamy. Co gorsza, polityczna i zarazem etyczna gra o władzę oraz prawo do ostatecznej decyzji prowadzona jest z nikłą szczyptą ironii, przez co "Maria Stuart" staje się ciężkim studium, które kuleje z powodu złego wyważenia powagi i groteski.

Kolejnym problemem jest język, którym posługują się postaci. Źródłem nieufności do tekstu jest przepaść, która dzieli go od poziomu debaty publicznej, obserwowanej choćby we współczesnej Polsce. Zaprawdę, ale język Schillera jako środek do ukazania bagna polityki jest niczym w porównaniu do rzeczywistości, w której królują taśmy Beger, Rywina i Oleksego. Postaci spektaklu bledną przy byłych wicepremierach, pomimo, że ci nie byli zamieszani w intrygę niosącą śmierć. W "Marii Stuart" wszystko jest na miejscu, tam gdzie powinno być, nie czujemy jednak przypraw, co sprawia, że konsumujemy dość mdłą potrawę. To poetyka spektaklu stworzona przez Wiśniewskiego, oparta o intrygę, o poszukiwanie "ducha" polityki w jej interakcjach z jednostką, sprawia, że jesteśmy podduszani wrażeniami, które podobne są do tych z akademickiego wykładu historycznego. Znajome postaci, "porządny" język, odwieczny ciąg przyczyn i skutków z oczywistym finałem. "Maria Stuart" to wzór na spektakl, który widzem nie wstrząśnie, co więcej - nie odkryje przed nim wiele nowego.

Całkowicie na drugi plan schodzi wątek religijny. Polityka i religia to pojęcia, między którymi iskrzy nawet wtedy, gdy są to tylko zbitki czarnego tuszu na białej kartce. W spektaklu zaś słowo "wiara" brzmi sennie. Pojęcie religii staje się kolejnym elementem, który tylko i wyłącznie wzmaga bezcelowe poszukiwanie sensu politycznej gry. "Maria Stuart" pozostawia nieodparte wrażenie, że intryga, jest pewną bazą, której wszystko zostało podporządkowane, przez co bardziej zaczyna nas interesować, co kto komu napisał w liście, niż nagość królowej i jej ból.

Ważnym elementem jest scenografia składająca się ze ściany krzywych luster potęgujących aberrację charakterów i sytuacji. Podłogę przedziela czerwona linia, oddzielająca szaleństwo oraz odwagę od powszechności. W "Marii Stuart" Wiśniewski nie przekroczył tej granicy. Kurtyna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji