Pewien podchorąży zwariował
"Kordian" mógłby być pasjonującą, szkoda że niedokończoną, powieścią o wnikliwym, ambitnym, trochę niezrównoważonym chłopcu. Chłopiec najpierw nudzi się na wsi, stary sługa podnieca go opowieściami o napoleońskiej epopei, miłość do podstarzałej, zimnej panny rozdrażnia go, chorobliwy wybuch ambicji i wyobraźni kończy się zamachem samobójczym. Rodzice postanawiają chłopca rozerwać i wysyłają go za granicę. Widzimy go w Anglii, gdzie czyni obserwacje obyczajowe w James Parku i czyta Szekspira; w Rzymie, gdzie zaznaje wyuzdanej miłości oraz rozczarowań religijnych. Następnie, zrażony do świata, niezadowolony z siebie, powraca do kraju, gdzie zostaje wplątany w spisek. Chorobliwa ambicja popycha go do czynu awanturniczego, którego nie spełnia, ponieważ do niego mimo wszystko nie dorósł. Ma zbyt wiele wyobraźni, aby się nie bać. Więc boi się, po czym ze strachu i wstydu wpada w depresję psychiczną. Pomimo umieszczenia w zakładzie leczniczym, dosięga go wyrok carski. Niestety powieść się urywa; dalszych części autor nie napisał.
Gdyby rzeczywiście istniała w literaturze polskiej taka powieść, mielibyśmy arcydzieło większe od "Czerwonego i czarnego". Jednakże takiej powieści nie mamy. Mamy dramat w romantycznym stylu, dramat z czarownicami, diabłami, z widmem, carem, papieżem, gadającą chmurą i papugą, dramat, w którym trochę Fausta, trochę Wiktora Hugo, trochę Byrona, dużo Mickiewicza, "Dziadów", a najwięcej poezji. Być może, skrycie wolelibyśmy mieć polskie "Czerwone i czarne" niż jeszcze jedną wersję narodowego misterium. Niestety nic się nie da zrobić. Trzeba nam nieść jarzmo narodowej poezji, ze wszystkimi jej szaleństwami. Jednym z szaleństw tej poezji jest obsesja historii, obsesja ukrywania jej pod postaciami pozornie konkretnych ludzi w ich pozornie indywidualnych losach. Gdy bohaterowie naszej poezji walczą, wiadomo, że to walczy naród; gdy giną, zwyciężają, lub cierpią, wiadomo, że to ginie, zwycięża, lub cierpi naród. My, współcześni niezbyt kontaktujemy z tego typu myśleniem. Nauczyliśmy się myśleć już psychologicznie i socjologicznie. Wolimy rozbierać bohaterów z cech uogólniających i mieć do czynienia z ludzkim konkretem.
Już przed wojną psychologizująca polonistyka (Kleiner) wolała widzieć w "Kordianie" dramat nadwrażliwości i wybujałej ambicji niż dramat narodu. Polonistyka powojenna, władze psychologiczne - nadwrażliwość, ambicję, brak siły do czynu określa społecznie, wymienia Freuda na ankietę personalną i... nieoczekiwanie spotyka się z polonistyką tradycyjną, psychologizującą. Tam, gdzie psychologiści widzieli kreację na podłożu autobiograficznym, z zabiegami kompensacyjnymi, marksiści widzą typową biografię szlacheckiego rewolucjonisty. Nie pierwszy to raz na metodologiczne zaklęcia IBL-u przyleciały duchy z Krakowa, z Gołębiej 20.
Warszawskie przedstawienie "Kordiana" to sabat psychologistów i "socjologistów". Na scenie rozgrywa się pasjonująca zresztą, szkoda, że ciemnym językiem poezji napisana, powieść o szlacheckim rewolucjoniście... nie, nie przesadzajmy: w sabacie tym psychologia zdominowała ankietę personalną - więc na scenie Narodowego Teatru rozgrywa się powieść o miękkim chłopcu, który szukał silnych wrażeń w rewolucji. Jest to powieść z dwudziestolecia. Historia zostaje podporządkowana psychologii; istnieje tylko o tyle, o ile bohater realizuje w niej swoją indywidualność.
Łomnicki robi wszystko, aby stworzyć możliwie pełną kreację nadwrażliwego chłopca szukającego psychologicznej przygody w rewolucji. W scenie z Grzegorzem jest naprawdę znudzonym paniczem - rozumiemy zresztą jego nudę, słuchając Grzegorza. Grzegorz jest "starym, wiernym sługą", tak cukierkowatym, że z niedowierzaniem patrzymy na zawieszone nad nim romboidy Daszewskiego, występujące w charakterze dworskiej lipy i wypatrujemy za plecami siwego starca tekturowej fasady białego dworku. Bardziej staroświecko i prostolinijnie nie można tej roli zagrać. W scenach z Laurą Łomnicki jest mutującym chłopaczkiem, który intelektualną gadaniną nadrabia braki erotyczne. Laura znosi to z pobłażliwym spokojem.
Wszystko to szalenie smutne i byłoby bardzo ciekawe, gdyby nie to, że przedtem był prolog. Pierwszy akt jest interesującym początkiem powieści psychologicznej, ale diabli w sugestywnych maskach, przepiękni, purpurowi aniołowie na ultramarynowym niebie oraz zradiofonizowane chóry Zbigniewa Turskiego zaskakują trochę, zawisają w próżni. Na scenie nie dzieje się potem nic wielkiego. Nic na miarę diabłów, aniołów i chórów.
W akcie drugim Kordian nabiera temperamentu. Zapewne dlatego, że sceny aktu drugiego są najbliższe powieściowej, biograficznej koncepcji utworu. W tekście jest po prostu podróżujący młody hrabia, szukający wrażeń, doświadczeń, mądrości. Są to po prostu świetne, realistyczne nowelki - zwłaszcza sceny angielskie i z Violettą.
Gorzej jest z papieżem. Niezbyt rozumiemy dlaczego młody hrabia pozbywszy się uciążliwej i kosztownej kochanki każe następnie płakać papieżowi nad losem swego narodu. Kordian nie nabrał dotąd praw do przemawiania w imieniu narodu. Zdaje się to sam zresztą rozumieć i zachowuje się u papieża bardzo nieśmiało. Trudno zresztą krzyczeć na tak miłego i łagodnego staruszka, którym okazał się Kazimierz Opaliński w roli papieża. Nie trzeba dodawać, że Kordian nie nabrał również praw do monologu na szczycie Mont Blanc i do lotu na wschód. Tym większym może szokiem jest finał II aktu - ów skok w przepaść i owo "Polacy!" - majstersztyk reżysera. Jest to jednak szok, po którym pozostaje zdziwienie. Kordian nie zdołał nas dotąd przekonać. Gdy pomyślimy, że ten kapryśny, pederastyczny trochę młodzieniec zechce odegrać jakąś rolę w historii narodu - już wiemy, że będzie nieszczęście.
I rzeczywiście, jest nieszczęście, tzn. narasta rozpiętość między tym, kim jest Kordian, a tym, co czyni on w historii. Narasta sprzeczność między logiką dramatu a logiką przedstawienia. Ujawnia się małość psychologiczno-biografieznej koncepcji Kordiana. Coraz oczywistsze się staje, że jeśli potraktować Kordiana psychologiczno-biograficznie to jest to co najwyżej Lafcadio. A Lafcadio wplątany w historię Polski to absurd. III akt zmierza więc coraz konsekwentniej do absurdu, którym jest scena na komnatach carskich. Kordian w za obszernym czaku, z za długim sztykiem ugania po scenie i nie może wyrwać się dwom wątłym panienkom. Panienki szarpią go i straszą ciemnymi kątami. Nie ma żartów: scena w komnatach carskich to cały "Kordian", to kulminacyjny punkt dramatu, to węzłowe miejsce wszystkich jego napięć i wątków. Jeżeli tej sceny nie ma - to nie ma Kordiana. I na nic wszystkie kłopoty wewnętrzne sympatycznego bohatera.
W scenie w komnatach ponosi więc klęskę przepsychologizowana kreacja bohatera. I to już pierwsze pretensje pod adresem warszawskiego przedstawienia. Z tym, że adresatem tej pretensji nie może być Łomnicki. Gdyby wziąć za dobrą monetę Kordiana, jako ciekawego osobnika o bogatym życiu wewnętrznym, to Łomnicki zagrał świetnie, dowiódł, że duszę ludzkę zna. Rzecz jedynie w tym, że Kordian jako ciekawy osobnik nie ma sensu. Rzecz w ogóle w tym, że sam Kordian, jako bohater, nie udźwignie swego dramatu; tak jak np. samodzielnie dźwiga swój dramat Hamlet. "Hamlet" jest rzeczywiście dramatem bogatej indywidualności i całą jego substancję stanowi treść doznań bohatera. Substancją "Kordiana" natomiast jest historia narodu, a bohater dramatu jest jej projekcją. Istnieje w dramacie niejako druga akcja poczynająca się od prologu - akcja szatanów. Szatani w prologu tworzą historię:
...Dziś pierwszy dzień wieku,
Dziś mamy prawo stwarzać królów
i nędzarzy
Na całą rzekę stuletniego cieku.
Szatani szukają dla siebie ofiary w tym nowym wieku. Nie uda się już obłąkać ani nowego Fausta, ani nowego Manfreda, ani mnicha-ascety, bo ascetów nie ma, ani żołnierza, bo żołnierze nie mają wyobraźni. Więc szatani postanawiają obłąkać Polaków. Postanawiają wtrącić ich w niewolę, pchnąć do szaleńczej walki i udaremnić zwycięstwo. W tym celu stwarzają Polakom dygnitarzy, zdrajców, tchórzów i gadułów. Prolog zamienia się w ostry pamflet polityczny. Idzie niejako w bok od akcji dramatu, przerasta ją. Jednakże nie traci związku z losem Kordiana. Los Kordiana jest oczywiście realizacją zmowy szatanów, tak jak los Fausta. Szatan staje się partnerem Kordiana. To szatan jest właściwym reżyserem dramatu. To on doświadcza chłopca tęsknotą do rzeczy wielkich, on prowadzi go do samobójstwa, on ukazuje mu właściwe oblicze miłości i religii, on podprowadza go pod tron papieża, on wprowadzi go na szczyt Mont Blanc i on wreszcie zanosi go do kraju.
"...Nieście mię chmury! nieście wiatry!
nieście ptacy!
(Chmura znosi go z igły lodu)
Chmura: Siadaj w mgłę - niosęć...
Oto Polska - działaj teraz!.."
Nie ma wątpliwości czyim głosem gada chmura. Nie ma wątpliwości kto zanosi Kordiana na skrzydłach do kraju. Scena ta wydaje mi się aluzją do kuszenia Chrystusa na górze. A zatem Kordian to jest szatański zrzut. A zatem całe jego późniejsze działanie jest realizacją piekielnego planu.
I rzeczywiście wszystko się zgadza: Kordian decyduje się na czyn szaleńczy, którego nie może spełnić, po czym dostaje obłędu. Walka, która rozgrywa się na komnatach carskich nie jest walką wewnętrzną. Jest walką z szatanem, który doprowadzi Kordiana aż do progu sypialni, ale nie dopuści do zabójstwa. Ukryty za kulisami przez całe życie Kordiana, interweniuje teraz osobiście, przebiega mu drogę, podsyca działania Imaginacji i Strachu, wreszcie w decydującym momencie, kiedy Kordian jest już gotów wedrzeć się do sypialni - wymierza mu fizyczny cios, poraża jego władze umysłowe. Po czym w postaci Doktora staje przy jego łóżku, aby dopomóc swej ofierze w zrozumieniu poniesionej klęski i odkryć karty.
Szatani w prologu stworzyli zatem Polakom nie tylko dygnitarzy, mówców, tchórzów. Stworzyli im także bohaterów narodowych. Warszawskie przedstawienie nie wypunktowało zupełnie ukrytej logiki dramatu, która poczyna się od prologu. Prolog został odegrany kameralnie, trzech diabłów w efektownych maskach prowadziło spokojną, trochę ironiczną rozmowę przy radiu, które udawało transmisję z koncertu Zbigniewa Turskiego. Cień szatańskiego planu nie pada na następne sceny.
Szatańskiego planu? Skończmy z metaforą: cień historii, cień konieczności historycznych, które rządzą losem narodu, obłąkanego poczuciem siły i pragnieniem wolności a niezdolnego do jej wywalczenia. Jeżeli czytać "Kordiana" uwzględniając konsekwencje prologu, śledząc drogę od prologu do sceny na komnatach oraz w szpitalu wariatów, wymowa "Kordiana" jest jasna: jest to kompromitacja mistyki i bohaterszczyzny, jest to gorzkie oskarżenie narodu. Los Kordiana jest hyperbolizacją losu narodowego. Sam Kordian przej śmiercią przeklina swój naród - naród, który nie dorósł do swej historii.
Niech się rojami podli ludzie plemią,
I niechaj plwają na matkę nieżywą,
Nie będę z nimi!...
...Niechaj tłum ów drobny.
Jak mrówki drobny, ludem siebie wyzna!
Nie będę z nimi! Niech słowo ojczyzna
Zmaleje dźwiękiem do trzech liter cara:
Niechaj w to słowo wsiąknie miłość, wiara;
I cały język ludu w te litery!
Nie będę z nimi! - Niech szubienic drzewa
W ogrodach miejskich rosną jak szpalery,
Niech się w ogrody takie tłum wylewa,
Śmiechom przyjazny, a łzom nienawistny:
Niech niańki w ogród szubienic bezlistny
Prowadzą dziatki, by tam dla zabawy
Grzebały piasek krwią męczeńską rdzawy.
Nie będę z nimi!
Kordian przed śmiercią, oświecony przez szatana w czasie rozmowy w szpitalu ma już pełną świadomość absurdalności swojego losu. Jednakże w przedstawieniu warszawskim ginie całkowicie sens tego ostatniego monologu, który jest przecież odwróceniem całego dramata. W przedstawieniu tym ów monolog to tylko labidzenie umierającego. Ani reżyser, ani aktor grający bohatera nie umieli ukazać rozpaczliwości dramatu i jego krwawej ironii. Reżyser zdaje się nie bardzo rozumieć, że taką krwawą ironią jest np. skok Kordiana przez bagnety - naród niezdolny do wywalczenia sobie wolności, zdolny jest zawsze do kabotyńskiego wyczynu. Łomnicki jest w tej scenie dzielnym Polakiem - widz ma ochotę bić brawo. Zajęty możliwie najpełniejszym kreowaniem swego bohatera, Łomnicki zatracił świadomość, że w pewnych chwilach gra kogoś więcej niż Kordiana. Reżyser zaś nie pamięta, że nie Kordian jest głównym bohaterem dramatu. Dlatego tak marginesowo potraktował sceny zbiorowe: ludzie pod kolumną Zygmunta wyglądają na znudzonych i nawet nie usiłują udawać podnieconej ciżby. I to ciżby, która za chwilę rzuci się na czerwone sukno carskie, aby je podrzeć na sztuki i mieć z niego kabaty i portki, ciżby, która z entuzjazmem weźmie udział w haniebnej pijatyce, jaką car urządzi dla ludu w warszawskich ogrodach. O tej pijatyce śpiewa przecież Nieznajomy pod kolumną - jak głos sumienia. Bez wypunktowania bezmyślności tłumu, który trochę drwi z cara, a trochę wiwatuje, potem znęca się nad garbusem, potem rzuca się na sukno, a wreszcie raduje się myślą o pijatyce, bez wydobycia więc tej bezmyślności i wstrętu z jakim Słowacki pisze te sceny, niezrozumiała już piosenka Nieznajomego i nienawiść Kordiana w ostatnim monologu. Tłum w przedstawieniu jest sympatyczny i jest raczej patriotyczny.
"Kordian" warszawski to jest taka sobie narodowa gadanina, odprawiona na tle bardzo ładnych dekoracji Władysława Daszewskiego, z sympatyczną i wzruszającą nawet kreacją roli tytułowej. "Kordian" Juliusza Słowackiego to wstrząsająca rozprawa z narodem, to wyzwanie rzucone mu w twarz z pasją, której siłę dyktuje wielka miłość i wielki ból. "Kordian" warszawski to opowieść poetycka o pewnym podchorążym, "Kordian" Słowackiego to opowieść o narodzie.
Tyle pretensji. Tylko tyle.