Artykuły

Zastrzyk romantyzmu na całe życie

- Holoubek osiągnął ten sam potencjał inteligencji i temperatury tego tekstu, jaki musiał mieć Mickiewicz, pisząc Wielką Improwizację. Bo też Holoubek naprawdę wtedy mówił za "miliony" i miał prawo do tego poczucia - Dejmkowskie "Dziady" wspomina aktorka JOANNA SZCZEPKOWSKA.

Miała wtedy 13 lat, ale starała się być na prawie każdym pokazie dejmkowskich "Dziadów", na tym ostatnim też była. Ostatnio odkryła, że ma w swoim domu bezcenny materiał - rejestrację dźwiękową "Dziadów", którą zachował na pamiątkę jej ojciec Andrzej Szczepkowski.

Rozmowa z Joanną Szczepkowską

Dorota Wyżyńska: Co z tamtego przedstawienia pamięta pani bardzo dobrze do dziś? Jakie szczegóły z tamtej inscenizacji zostały w pamięci na zawsze?

Joanna Szczepkowska: Pamiętam Kazimierza Opalińskiego mówiącego "Dedykację". Pamiętam jego głos łamiący się ze wzruszenia. To był jeszcze jeden wymiar interpretacji - aktor mówiący wiersz, i stary człowiek , który nie spodziewał się już od życia takiego wzruszenia, takiej chwili prawdy, takiego spotkania oko w oko z publicznością, która oddycha razem z tym wierszem i nadaje mu nowy historyczny sens. Nie mógł opanować łez - nie zapomnę tego nigdy. Pamiętam Holoubka, kiedy wchodzi na scenę zakuty w kajdany. Pamiętam aurę milczenia, zanim wypowiedział pierwsze słowa Wielkiej Improwizacji. Prawdę mówiąc, nie pamiętam żadnych inscenizacyjnych zabiegów - głównie to co i jak mówiono. Pamiętam prostotę a jednocześnie podniosłość partii śpiewanych, do dziś mam w uszach głos JózefaDuriasza, który nakładał się na chóry - w ogóle pamiętam te "Dziady" też jako swoiste wydarzenie muzyczne - tu wszystko - i pauzy, i dialog, i monologi miały rangę muzyki, były w pewien sposób podniesione i uroczyste, mimo że bardzo proste. W tym zresztą zawierał się fenomen Dejmka w najlepszej jego formie. Pamiętam temperaturę braw, którymi co chwile przerywane było przedstawienie - widownia reagowała na każdą frazę kojarzącą się z pojęciem wolności. Aktorzy czerpali z tej temperatury, lecz jednocześnie trzymali ogromną dyscyplinę - całe szczęście, że to Dejmek był reżyserem, on jak nikt inny budował spektakle na wewnętrznej dyscyplinie.

Ogólnie pamiętam takie wrażenie jakiejś wielkiej tajemnicy, którą ktoś z najwyższym wzruszeniem postanowił wyznać.

Była pani na "Dziadach" Dejmka kilkakrotnie? Była pani na ostatnim publicznym pokazie 30 stycznia?

- Tak, byłam kilka razy, po prostu kiedy już zobaczyłam jedną z publicznych prób, już nie mogłam usiedzieć w domu, wiedząc, że tam to się znowu dzieje.

Czy rodzice próbowali panią ochronić przed wszelkimi informacjami na temat politycznych konsekwencji "Dziadów"? Czy mówili o cenzurze, demonstracji studentów? Wiedziała pani o tym wszystkim?

- No oczywiście, że wiedziałam. Ja zawsze słuchałam z ojcem Wolnej Europy. Moja mama każdą wątpliwą lekcję historii przerabiała ze mną na nowo. Moi rodzice przestraszyli się dopiero, kiedy postanowiłam iść na Krakowskie Przedmieście, gdzie demonstrowali studenci. No to uciekłam z domu i poszłam tam. Pamiętam, że stałam wśród demonstrujących studentów naprzeciwko milicji, trochę tak jakbym była na spektaklu. Kiedy milicja ruszyła na tłum przed kościołem św. Krzyża, to ja stałam jak wbita w ziemię - trochę ze strachu, a trochę z niewiary, że to wszystko naprawdę. Dopiero jak oberwałam pałką, jak zobaczyłam, że innych biją, zrozumiałam, że naprawdę jestem w środku historycznego zdarzenia i jak inni mogę być jego ofiarą. Bo dotąd tutaj wszystko było trochę na niby.

To była moja pierwsza uliczna demonstracja coś, co wtedy przekraczało nawet granicę wewnętrznej, własnej cenzury. Pamiętam, że miałam wrażenie, że urwała się tama i już nigdy nie uda się jej odbudować.

Co znaczył ten spektakl dla nastolatki?

- To był zastrzyk romantyzmu na całe życie. Ja wiedziałam od rodziców i w jakimś sensie czułam to, że klimat, w jakim żyje, jest mówiąc językiem Herberta, "parciany". Że swobodnej wypowiedzi, wolnej myśli można wysłuchać, kuląc się przy radio i łowiąc jakieś słowa z trzasków i szumów zagłuszających Wolną Europę. Że wszyscy biorą udział w jakimś marnym kłamliwym spektaklu oficjalnego życia. Że prawdę się szepcze. Że istnieje język "szkolnej prawdy" i "prawdy rodziców" i tych prawd się nie miesza - tak już jest. I nagle te "Dziady" - prawdziwy krzyk, jakby ktoś otworzył okno w zatęchłym pokoju. Nawet jeśli do końca nie wiedziałam, czym jest ta wolność, o której się tutaj tak krzyczy, to sam duch "Dziadów", tego spektaklu i widowni był czymś w swojej ekspresji tak dalekim od naszego "średniactwa", że właśnie choćby tę ekspresję można nazwać wolnością. Tłum, który się cisnął do drzwi teatru, był tak żywiołowy, że mnie sobie podawano "górą" jako dziecko, które można zadeptać. Już sam ten lot nad innymi był czymś z ducha romantyzmu. W ogóle tam na scenie i na widowni była taka temperatura, jaką pewnie osiągali romantycy w natchnieniu. Te niekończące się brawa, to uniesienie na widowni. Krótko mówiąc, byłam świadkiem nagle wyzwolonego ducha. To jest doświadczenie, o którym zwykle tylko się czyta.

Jak pani myśli, na czym polegał fenomen roli Gustawa Holoubka? Co było w tej jego kreacji dla pani najważniejsze?

- Ten fenomen polegał na idealnej równowadze myśli i uniesienia. Patrzyliśmy na stopniowy rozwój tej myśli, jak wzbiera i prowadzi na szczyt, gdzie Bóg jest wezwany do dialogu. Holoubek osiągnął ten sam potencjał inteligencji i temperatury tego tekstu, jaki osiągnął Mickiewicz. Bo też Holoubek naprawdę wtedy mówił za "miliony" i miał prawo do tego poczucia. Był mickiewiczowskim Gustawem - Konradem, był Gustawem Holoubkiem, czyli kimś o wielkiej indywidualności, która domaga się wolnej przestrzeni, i był "milionem", czyli nami, którzy siedzieli na widowni. Ale to myśl i logika Wielkiej Improwizacji była motorem jego ekspresji. Nawiasem mówiąc jakieś trzy lata temu na sympozjum w Akademii Teatralnej Holoubek ot tak w czasie przemówienia zaczął mówić Wielką Improwizację. Tak jakby rozmawiał z kimś przy kawie. Bez żadnej emocji. To było coś niesamowitego - kiedy skończył, zapadła cisza, a potem rozległy się brawa studentów.

Ma pani ochotę powrócić 30 stycznia 2008 roku na widownię Teatru Narodowego i powspominać "Dziady"?

- Mam ochotę z jednym zastrzeżeniem. Żaden zapis filmowy (akustyczny już bardziej) nie oddaje aury tego spektaklu ani emanacji Holoubka, ani gęstości tamtego powietrza. To było tylko tam i tylko wtedy. Ale powspominam chętnie - może to będą takie "dziady" "Dziadów", może ten duch wróci chociaż na chwilę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji