Klasyka w nowej wersji. Zaskakujący "Fanta$y" Jana Klaty. Reżyser przetłumaczył Słowackiego na język współczesności
Gdański spektakl przywraca twórczość Słowackiego polskiemu teatrowi
Pokazuje, co może znaczyć w czasach interwencji w Iraku, w realiach wielkomiejskich blokowisk z panoszącą się tam mafią Jan Klata, 32-latek z punkowym irokezem na głowie, jest bodaj jedynym młodym reżyserem, dla którego takie tematy, jak Polska i patriotyzm, są w teatrze ważniejsze niż importowana z Zachodu problematyka przemocy, seksu, narkotyków i mniejszości seksualnych. Dlatego nie daje mu spokoju pytanie, dlaczego Słowackiego, poety najważniejszego dla wielu pokoleń, nie czytają, nie mogą zrozumieć nawet inteligenci. A co dopiero konsumenci telenowel i tabloidów.
Klata osadził "Fantazego" we współczesności. Zamiast XIX-wiecznego dworku zbudował na scenie gierkowski blok, oblepiony "miednicami" anten satelitarnych, z kolekturą toto-lotka, lombardem i spożywczakiem.
Na początek jeden z blokersów serwuje taką wiązankę przekleństw, że jedynie hipokryci typu Respektów (Joanna Bogacka, Jerzy Gorzko) mogą wierzyć w mit Polski katolickiej, sielskiej i anielskiej. Zakłamani do szpiku kości, udają ludzi z wyższych sfer, gdy są bankrutami. Kikut drzewka na spalonej trawie, gdzie grillują, nazywają podniośle angielskim ogrodem i dębem Wernyhory. Zrobią wszystko, by córka Dianna (Eliza Borowska), ćwicząca na wiolonczeli w cieniu śmietnika, wyszła za Fantazego (Cezary Rybiński). Muszą wszak spłacić półmilionowy dług, bo z gangsterami nie ma żartów: obcinają Respektowi palce piłą. Okrucieństwo naszych czasów poznajemy też, gdy z czarnoskórym Majorem (Larry Ugwu) przyjeżdża z Iraku na inwalidzkim wózku Jan (Marcin Czarnik). Poszedł na wojnę skuszony wysokim żołdem. Madonna śpiewa: "Żyjemy w materialnym świecie!". Polakami też rządzi pieniądz.
Klata chciał przetłumaczyć Słowackiego na język współczesności i postąpił jak modny didżej, który zapomniane przez młodzież klasyczne przeboje remiksuje, gra z nowoczesnymi rytmami i aranżacjami. Dramat zmienił w musicalowy teledysk z dynamicznym baletem na wózkach inwalidzkich, śpiewaną przez mieszkańców wulgarną przyśpiewką rezerwistów oraz piosenką "Brothers In Arms" Dire Straits w lirycznej scenie Jana. Operuje żartobliwym kontrastem, szydzi z podniosłego romantycznego teatru. Gdy Idalia (Marta Kalmus) mówi, że wyszła z groty - hrabina wyczołgała się z kanału. Kiedy Jan nagle wstaje z wózka, rozumiemy, że w tym świecie udają nie tylko Respektowie.
Największe zaskoczenie sprawia poezja Słowackiego. W ustach aktorów Wybrzeża zaczyna zachwycać. Naprawdę! Skrzy się od żartów, błyszczy ukrytą w wierszu ironią. Miałem olbrzymi apetyt na więcej.
Tymczasem Klata pod koniec widowiska szkicuje sceny grubą, plakatową kreską. Zamiast dialogów proponuje muzykę, taniec, bombarduje mocnymi scenami: amerykański żołnierz kopuluje z nagą, skośnooką żoną Rzecznickiego, tańczą do "Czerwonych maków". Major, paląc marihuanę, strzela sobie w łeb. Przekaz jest czytelny: jeśli wyrzekniemy się własnej tradycji, popełnimy samobójstwo na raty. Szkoda, że chwilami podawany jest w nazbyt dosadnej formie, jakby życiowa prawda wykluczała język wielkiej sztuki. Z finałem trudno polemizować. Gdy w oknach blokowiska wywieszone zostają żałobne portrety papieża, Klata tragedią Słowackiego pokazuje, jak zakłamana jest nasza Polaka.