Artykuły

Leżymy zastrzeleni. Wciąż

"Bitwa pod Grunwaldem" w reżyserii Marka Fiedora jest pierwszą realizacją za kadencji Bartosza Zaczykiewicza, nowego dyrektora Teatru Studio. Czy daje nadzieję na dobrą przyszłość tej sceny? Pisze Jan Ensztein z Warsztatu Krytyka Teatralnego.

Treść spektaklu można zdefiniować cytatem z wiersza Marcina Świetlickiego:

"Tak, a ponad to leżymy zastrzeleni, i jeszcze dziś można nas tu odnaleźć". Można. Reżyser podjął się tematu, który wymaglowany został już wiele razy. Jest to adaptacja opowiadania Tadeusza Borowskiego o tym samym tytule, a więc tego samego tekstu, który przywołał Andrzej Wajda w "Krajobrazie po bitwie" (1970). Założenia spektaklu zdają się być scaleniem kilku filmów z dorobku Wajdy. Podobieństwo poprowadzenia postaci głównego bohatera "Bitwy" do granego przez Daniela Olbrychskiego Tadka z "Krajobrazu" jest bardzo wyraźne. Przewartościowanie patriotyzmu, niemożność porozumienia się Polaków po wojnie, zapatrzenie na własne krzywdy, absolutny brak autokrytycyzmu, poczucie oszukania, gorycz. Widz czuje wtórność tego, co słyszy ze sceny. To wszystko już było, jest ograne i powtórzone po raz kolejny, tym razem przez Fiedora.

Nie to jest jednak w spektaklu najistotniejsze. Rzeczą, która najbardziej uderza jest wrażenie niewykorzystanego potencjału reżysera. Widoczny jest głęboki dysonans pomiędzy jakością sfery treściowej a formalnej przedstawienia. Ta druga jest bowiem godna pilnej uwagi. Samo zagospodarowanie przestrzeni scenicznej interesuje już kiedy widzowie zajmują miejsca. Widownia umiejscowiona jest po dwóch stronach sceny-obozu dla dipisów, czyli osób, które po zakończeniu wojny znalazły się poza granicami swojego państwa. Scena ta ograniczona ze wszystkich stron kratami, ogrodzeniem, z którego wystają ku widzom szkła zbitych okien. W środku kilka łóżek, szafka, na ziemi rozbite szkło. Otoczenie brudu i chlewu.

Zaczyna się dźwiękiem obozowej syreny. Ten dźwięk będzie towarzyszył aktorom do ostatniej sceny. Wprowadza zamieszanie, to dynamiczny łącznik między scenami, który nie pozwala odetchnąć. Na scenie pojawia kolumna maszerujących drobnymi krokami mężczyzn. Zatrzymują się, zrzucają więzienne pasiaki, przebierają się w pozostałości po niemieckich żołnierzach: spodnie, kurtki, czapki Wermachtu. Ustawiają się w dwóch rzędach. Słychać chór mężczyzn wykrzykujący do taktu zdania o wyzwoleniu i krematoriach. On także pojawi się kilka razy. Następnie każdy wchodzi już w swoją rolę i rozpoczynają się obozowe rozmowy. Więźniowie przygotowują się do "Mszy Grunwaldzkiej"- tworzą scenki, dekoracje, obrazy "krwawiącej Polski". Wszystkiemu przewodniczy ksiądz. Jednak każdy ma inne zdanie na temat tych przygotowań. Większość osadzonych traktuje mszę jako okazję do zdobycia jedzenia lub ubrania. Jest to główny motyw wszelkich działań.

Postaci są mocne, pewne siebie. Mają swoje silnie ugruntowane przekonania, zamiary. Waha się tylko główny bohater Tadek (Krzysztof Skonieczny). Dla niego w powojennej sytuacji każde wyjście jest wyjściem złym. Chce uciec. Boi się. Na Zachód? "Ale żyć tak bez korzenia?". Nie, jednak Polska. Na pewno? Przedstawienie utrzymuje otwartą formułę, więc nie dowiemy się, która strona zwycięży. W tym wątku przyciąga uwagę scena ucieczki Tadka z Żydówką Niną (Monika Obara). Ona już wcześniej powtarzała dwa razy sekwencję opisującą własną śmierć. Raz naga, na tle autentycznych zdjęć z obozów koncentracyjnych. Opowiada jak kula trafia ją w środek klatki piersiowej. Ona i on stoją przed ogrodzeniem, ona wspina się i w tym momencie słychać strzał. Scena ta powtarzana jest w szczegółach aż trzy razy. Reżyser silnie dotyka w tym momencie daremności ludzkich działań: koniec jest przewidziany, a próba - nawet wielokrotna zakończy się fiaskiem.

Marek Fiedor świetnie posługując się środkami teatralnymi, konsekwentnie podkreśla niektóre wątki spektaklu, odkształca rzeczywistość chaotycznym oświetleniem i agresywnymi dźwiękami, sprawnie wykorzystuje hałas jako narzędzie do tworzenia scenicznego chaosu i poczucia niepokoju.

Momentem kulminacyjnym przedstawienia jest "Msza Grunwaldzka". Po modlitwie i przekazaniu znaku pokoju ksiądz ogłasza kolejny punkt programu - palenie kukieł esesmanów. Polscy dipisi podążają za nim uradowani. Groteska. To oni, którzy "nie potrafią smalcu podzielić, bez losowania. Którzy nie potrafią chleba podzielić, bez losowania". Krzyczą: "żywych spalić!". Ksiądz odpowiada "na razie wystarczą kukły". Ważnym działaniem reżysera są ciągłe próby intensyfikacji doznań widza poprzez użycie radykalnych środków wyrazu (nagość, krzyk, hałas), mieszczących się jednak w konwencji, która mimo bluzgów i brutalności, nie epatuje przemocą. Do radykalizacji dochodzi także w sferze języka wyrażającego idee (w tym przypadku na niekorzyść) - staje się on szorstki. To, co przekazuje, okazuje się w pewnym momencie oczywiste. Na tyle oczywiste, że zainteresowanie spektaklem raczej nie dotyczy samej treści, lecz sposobu jej wyłożenia. Dodatkowo odbiór przedstawienia skutecznie utrudnia, w niektórych przypadkach, marna gra aktorska.

Markowi Fiedorowi udało się częściowo zaciekawić tematem oklepanym i rozłożonym już wielokrotnie na części pierwsze. Niestety większość potencjału widocznego w przebłyskach spektaklu zostało zmarnowane. Czy istnieje więc nadzieja na świetną scenę Studia, czy będzie to przyszłość oparta na schematach? Tego nie można być pewnym, można jednak cicho zaufać, że rzeczownikiem opisującym tę warszawską scenę nie będzie stagnacja.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji