Artykuły

Nie zawieść publiczności

- Jest przecież taka tendencja, że większość ludzi, którzy wyjeżdżają studiować - nie wraca. A ja tu wróciłam, zostałam, sporo gram, robię rzeczy bardzo dla mnie cenne - również w Pogotowiu Teatralnym, w Teatrze Kameralnym - mówi Olga Adamska, aktorka Teatru Polskiego w Szczecinie.

Była pani gwiazdą teatrzyków szkolnych?

- Brałam udział w konkursach recytatorskich, mówiłam wiersze na akademiach. Kiedyś pod koniec podstawówki, w siódmej czy ósmej klasie, występowałam z pewnym wierszem i zapomniałam tekstu. Koledzy głośno rozmawiali, więc przerwałam i powiedziałam, że zapomniałam tekstu, prawdopodobnie przez te głośne rozmowy. Zeszłam ze sceny i wtedy podeszła do mnie pani od fizyki, prosząc, bym spróbowała powiedzieć ten wiersz jeszcze raz. Oblał mnie zimny pot (śmiech)... Ale spróbowałam i skupiłam się na tyle, że mimo iż niespecjalnie umiałam tekst - to wyrecytowałam go jak należy. Wtedy pierwszy raz zrozumiałam, jaką siłę ma koncentracja... Wracając do pytania - nie, nie miałam specjalnego szczęścia do teatrzyków szkolnych. Chodziłam na zajęcia w Pałacu Młodzieży, uczestniczyłam w ogólnopolskich konkursach recytatorskich. W liceum z kolei zainteresowałam się poezją śpiewaną i miałam nawet swój czteroosobowy zespół instrumentalistów.

Z tego wzięła się chęć bycia aktorką?

- Aktorstwo jest takim zawodem, w którym trudno jest pewne rzeczy przewidzieć, zwłaszcza tym, którzy tak jak ja nie pochodzili z aktorskich rodzin. Nie wiadomo np., czy będzie się szczęśliwym z takim wyborem, czy polubimy kontakt z publicznością, ten rodzaj skupienia, jaki jest potrzebny do pracy na scenie, lęk pojawiający się przed premierą... Ja wiedziałam, że chcę być aktorką bądź pisarką, a ponieważ zaplanowałam studia w Krakowie, to złożyłam dokumenty do tamtejszej PWST i na Uniwersytet Jagielloński na filozofię. Pierwsze podejście mi się nie udało, ale w następnym roku ponowiłam próbę i tym razem się dostałam.

I nie było zwątpienia, że skoro pani nie przyjęli, to może trzeba poszukać jakiejś innej drogi?

- Młodzi ludzie są bezkrytyczni w swoich wyborach. Nie, nie myślałam o tym, że to koniec, przeciwnie, przyłożyłam się bardzo do drugiego egzaminu. Wymieniłam wszystkie teksty, które przygotowywałam. Kiedy ja zdawałam do szkoły aktorskiej, egzamin składał się z trzech etapów. Po pierwszym był olbrzymi odsiew. Za pierwszym razem zakwalifikowałam się do drugiego etapu, może stąd żadne wątpliwości we mnie nie narastały.

Krakowska szkoła kojarzy się z raczej klasycznym teatrem.

- Niezupełnie. Byłam jednym z ostatnich roczników, które uczyła Izabela Olszewska, miałam zajęcia z Anną Polony, Jerzym Trelą, zetknęłam się więc z tym świetnym starszym pokoleniem aktorskim. Jednocześnie jednak mieliśmy sporo zajęć łączonych z wydziałem reżyserii, którym opiekował się Mikołaj Grabowski, kojarzony raczej z teatralną awangardą.

Kończyła pani szkołę krakowską, debiutowała w Teatrze Stu - nie było pokusy, by zostać w Krakowie, uważanym za jeden z najmocniejszych polskich ośrodków teatralnych?

- Pokusa była. Może gdybym miała wówczas ciekawsze propozycje, to zostałabym w Krakowie. Tak się jednak złożyło, że właśnie wtedy Adam Opatowicz zaproponował mi rolę Iriny w "Szewcach". Przyjęłam ją, potem były kolejne, no i zostałam.

I satysfakcjonuje panią praca w Szczecinie?

- Pochodzę ze Szczecina, wróciłam tu. Ale przez tyle lat nikt nie odnosi się do tego, że to fajnie, że wyjechałam po to, żeby skończyć prestiżową przecież uczelnię i że jestem z powrotem.

To pani najbardziej chyba powinna czuć, że to fajnie...

- Oczywiście, ale jest przecież taka tendencja, że większość ludzi, którzy wyjeżdżają studiować - nie wraca. A ja tu wróciłam, zostałam, sporo gram, robię rzeczy bardzo dla mnie cenne - również w Pogotowiu Teatralnym, w Teatrze Kameralnym. Zrealizowałam swój recital, bardzo dla mnie ważny. Nie wszędzie jest takie przyzwolenie na działalność poza teatrem jak w Teatrze Polskim. No i to, co najważniejsze - gram wiodące role, takie jak Harriet w "Prywatnej klinice" czy Ałła w "Gąsce". Można przeżyć życie jako aktorka i nie zagrać takich ról, nawet w niewielkim ośrodku teatralnym.

Otrzymała pani od publiczności Bursztynowy Pierścień 2007 dla najlepszego aktora ubiegłego sezonu. Czy świadomość bycia popularną nie jest rodzajem pułapki?

- Dlaczego?

Wiedząc, że to, co robiło się do tej pory jest dobrze oceniane, nie ma takiej potrzeby zmieniania się, rozwoju...

- W miarę ambitny człowiek stara się przede wszystkim publiczności nie zawieść. Uznanie ludzi to coś niezwykle istotnego, bo niezależnie od tego, co mówią profesjonaliści, to my przecież gramy dla widzów. Nie wydaje mi się, by na werdykt głosujących wpłynęła jedna rola, myślę, że to suma przeżyć, raczej występuje tu rodzaj więzi pomiędzy aktorem i publicznością. Może więc ta moja nagroda wynika z szacunku, jakim ją darzę?

Czy osoba tak zapracowana jak pani ma jeszcze czas, by śledzić z bliska szczecińskie życie kulturalne?

- Jest to niestety dość trudne - mam bardzo dużo zajętych wieczorów, więc nieczęsto mi się zdarza iść na jakiś spektakl. Staram się za to nie odpuszczać ciekawych filmów, bo mam świadomość, że mogą mi uciec - i tak samo jest z koncertami. Wbrew temu, co często słyszymy, jest wiele ciekawych propozycji i niejednokrotnie, mając wolny wieczór, muszę dokonywać wyboru.

- Dziękuję za rozmowę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji