"Biesy" Wajdy
Nie wiem, czy jest to dobre przedstawienie teatralne. Piszę "nie wiem", gdyż w ciągu lat stałego obcowania z kinem przestałem, teatr rozumieć; drażnią mnie i śmieszą przedstawienia, o których czytuję pochwalne artykuły; męczy mnie to, że na scenie widzę wszystko osobno: tu dekoracja, tam rekwizyt, ówdzie aktor, który coś mówi lub coś robi. Wszystko razem nie zamyka się w obraz. I oto widzowi, zdeprawowanemu przez kino "Biesy" wyreżyserowane przez Andrzeja Wajdę pozwalają znowu odnaleźć się w teatrze. Czy jest to teatr wzbogacony przez żywioł kina, który doń przeniknął? Czy jest to teatr zepsuty przez obce elementy? Nie, nie mogę tego stwierdzić, nie jestem bezstronny.
Wydaje mi się, że operacja, jaką Wajda przeprowadził, miała dwojaki charakter: z jednej strony polegała ona na pewnym zniwelowaniu, wyciszeniu tego co teatralne; aktorzy, choć grają świetnie (zwłaszcza rewelacyjny Wojciech Pszoniak), nie tworzą jednak kreacji w sensie scenicznym, a są jakby wtopieni w całość wizji, cokolwiek zepchnięci z pierwszego planu. Poszczególne "odsłony" (chciałoby się powiedzieć: sekwencje) ukazują nam pospiesznie pewne sytuacje, niemal migawkowo; reżyser nie rozwija ich i nie kulminuje zgodnie z duchem teatru; przeciwnie, brutalnie urywa ostrym cięciem, przechodząc po pauzie do następnego epizodu.
I równocześnie wyolbrzymia on rolę elementu wizualnego, rytmu, dźwięku. Ten "element wizualny" rozumiem już na sposób filmowy. Jest to, w każdej odsłonie-sekwencji, odmienny klucz wizualny skupiający uwagę widowni i spełniający funkcję dominanty obrazu: to światło reflektora padające na twarz Stawrogina podczas jego spowiedzi, to rozjaśniająca się i gasnąca lampa w scenie decydującej rozmowy Wierchowieńskiego z Kiryłowem, to światło wyodrębniające z półmroku sceny grupę żałosnych spiskowców z "piątki".
Owe dominanty wizualne są już ściśle podporządkowane, podobnie jak i akustyka, chorobliwemu czy jak kto chce - konwulsyjnemu rytmowi spektaklu. W tym nierównym pulsie przedstawienia, zamierającym na mgnienie, a potem bijącym z szalonym przyspieszeniem - odnajdujemy całego Wajdę! Rozwija on sytuacje od znieruchomienia do konwulsji, od szeptu do krzyku, a gdy już osiąga ten moment krytyczny włącza dźwięk: straszliwy wrzask, bełkot, chichot wyimaginowany muzycznie przez Zygmunta Koniecznego stanowi akustyczne przedłużenie sceny.
Tym spośród Państwa, którzy nie widzieli krakowskich "Biesów" wydać się może, że mówimy tu o tzw. efektach. Otóż nie, to nie są efekty. To co jest naprawdę z ducha Dostojewskiego, przedostaje się na scenę właśnie poprzez ten dźwięk, to światło, ten rytm. Widziałem sporo ekranizacji i inscenizacji dzieł Dostojewskiego, które na ekranie i na scenie zamieniały się na ogół w grzeczne obrazy obyczajowe epoki, przypominające Tołstoja, co najwyżej ubarwione rozmaitymi dziwnościami. Wyparowywała z nich całkiem groza egzystencjalna Dostojewskiego, wyczuwalna doskonale między wierszami tej prozy.
I otóż w spektaklu ,.Biesów" Wajdy ta groza powraca, jest stale obecna, czasem skrywa się w półcieniu, aby ponownie skoczyć widzom do gardeł. Groza, o której mówimy, znajduje swój wyraz nie tylko w upiornym bełkocie, zamykającym każdą "odsłonę", ale także w niesamowitej ruchliwości figurek ludzkich o zakrytych twarzach, uprzątających rekwizyty i wnoszących nowe. Kim są? Myślę, że po prostu ucieleśnionym lękiem, zmaterializowanym niepokojem. Przeczytałem w jakiejś recenzji "Biesów", że owe rojące się w półmroku sceny figurki nie były konieczne; nie zgadzam się z tym poglądem: ów "drugi plan", budzący się z odrętwienia, gdy zamiera akcja na pierwszym planie, unaocznia nam bezustanku metafizyczne kulisy akcji, tych spotkań, konfliktów, rozmów, spisków. W powieści Dostojewskiego dzieje się to wszystko w jakichś wnętrzach, choć czujemy doskonale, że ściany, pomiędzy którymi przebywają, są "ażurowe"; przedostaje się poprzez nie oddech wieczności. Ale na scenie u Wajdy to po prostu widać: złocone mebelki lub stołki stoją w pustej przestrzeni, a za chwilę, z krańców tej płaszczyzny, wyłonią się tajemnicze figurki, aby to wszystko poprzestawiać.
Andrzej Wajda oparł się na adaptacji scenicznej Alberta Camusa, ale powiedzmy otwarcie: jego spektakl jest antycamusowski. Camus, twórca "śródziemnomorski", autor pięknego szkicu o Kiryłowie, myśląc o Dostojewskim, umiał sobie wszystko zracjonalizować, uporządkować. Widziałem jego "Biesy" w Paryżu; było to przedstawienie krystalicznie logiczne, czyste; ani śladu Dostojewskiego w nim nie znalazłem. Wajda w istocie zburzył porządek Camusa, instalując swój własny w moim przekonaniu dokonał rzeczy niemałej: dowiódł, że można przełożyć Dostojewskiego na język teatru. No, powiedzmy teatru skażonego filmem.