Artykuły

Standardowe sytuacje w standardowych dekoracjach

"Wieczór kawalerski" w reż. Marcina Sławińskiego w Teatrze POwszechnym w Łodzi. Pisze Michał Lenarciński w Polsce Dzienniku Łódzkim.

Bezpośrednim następstwem wieczoru kawalerskiego jest kac, a cokolwiek odsuniętym w czasie - ślub. Przeważnie. Po "Wieczorze kawalerskim" spędzonym w łódzkim Teatrze Powszechnym jest niedosyt.

"Wieczór kawalerski", na który zaprasza teatr, napisał Robin Hawdon. Autor nie był w stanie uniesienia pisząc utwór, pewnie też nie targała nim męka twórcza, bo sztuka nie grzeszy teatralnością. Bardziej zabawna wydaje się jako słuchowisko, bo istota komizmu zasadza się w niej na mnożeniu i mutowaniu kłamstw, wywodzących się z jednego zdarzenia, a właściwie sytuacji.

Młody człowiek budzi się w hotelowym apartamencie z piękną i również młodą kobietą. Okazuje się, że spędzili razem noc. Choć on pamięć ma zamroczoną alkoholem i nie wszystko kojarzy, ona wie, że przeżyła najpiękniejszą noc w życiu. Kim są ci ludzie? On panem młodym, który za kilka godzin stanąć ma na ślubnym kobiercu, ona dziewczyną jego najlepszego przyjaciela i drużby.

W apartamencie kolejno pojawiają się wszyscy, którzy nie powinni. A więc przyjaciel, który jest drużbą, panna młoda, jej matka... W zamieszaniu udział bierze także dość bezczelna pokojówka, która to przychodzi bohaterowi z pomocą, to znów wtrąca uwagi, mogące zdemaskować kłamstwa.

Konstruowanie kolejnych kłamstw przez pana młodego przypomina postęp geometryczny, a za każdym razem, gdy okazuje się, że jakiś element jest wątpliwy, facet uzasadnia go wypiętrzając kolejne kłamstwo. Liczba kombinacji wydaje się nie kończyć, na szczęście Hawdon skojarzył przedślubnych kochanków, a pozostałych pod byle pretekstem wygonił ze sceny.

Autorowi nie pomógł Marcin Sławiński, który "Wieczór kawalerski" w Powszechnym wyreżyserował. Z wygodnej szuflady reżyser wyciągnął "schemat b" i odwzorował go, nie ukrywając, że kopiuje, nawet nie udając, że interesuje go to, co robi.

Na scenie mamy więc łóżko, obowiązkowych kilkoro drzwi, jakiś stolik i kanapę, żeby było w odpowiednim momencie za co się schować, w innym gonić wokół. Sławiński nie próbuje budować jakichkolwiek wiarygodnych relacji między bohaterami, ale z drugiej strony w farsie nie to widzowie cenią najbardziej. Ucieczką przed logiką jest tu bowiem żart podany w błyskawicznym tempie, na granicy absurdu, a może nawet już poza tą granicą.

Tymczasem "Wieczorowi kawalerskiemu", poza mankamentami tekstu, tempa brakuje chyba najbardziej. Reżyser nie ma o tym pojęcia, bo niestraszne są mu powtórzenia: konia z rzędem temu, kto powie, dlaczego na początku drugiego aktu powtarza finał pierwszego? Przerwa krótka, akt puentuje energiczne wejście Barbary Szcześniak (matka panny młodej), więc wszyscy pamiętają.

Standardowe sytuacje w standardowych dekoracjach uwięziły swobodę i pewność siebie aktorów. Otwierający spektakl kochankowie Magdalena Drewnowska i Andrzej Hausner nie muszą nawet grać skrępowanych, bo są skrępowani. Ponieważ teatr stoi na straży moralności, więc ona odkrywa jedynie nagie ramiona, a on śpi w łóżku w majtkach. No i jak tu być szczerym w nieprawdziwej sytuacji? Oboje aktorzy z trudem pokonują barierę dystansu i kilka dobrych momentów w przedstawieniu niestety nie przesądza o zbudowaniu roli. Daje za to nadzieję, że w przyszłości może być lepiej.

Premierowego spięcia nie wyzbył się Janusz German (drużba), co nie ożywiło pierwszych scen z jego udziałem. Na szczęście aktor szybko skoncentrował się i zagrał energicznie, z charakteryzującymi go wdziękiem i elegancją. Szkoda, że nie możemy oglądać go w trudniejszym, bardziej wymagającym repertuarze.

Marta Górecka, występująca w roli przyszłej panny młodej, najwyraźniej w farsie nie czuje się jak ryba w wodzie. Całkowity brak swobody, nakładający się na wyraźny brak oceny położenia, w jakim znajduje się postać, zaowocowały rolą bezbarwną i nudną.

W klimacie farsy dobrze czuła się Karolina Łukaszewicz, która moją uwagę przykuła specjalnie. Nie wiem, czy było to zamierzone działanie, czy efekt przypadku, ale Łukaszewicz nienagannie wystylizowana była na Jadwigę Andrzejewską z czasów, gdy wielka aktorka była jeszcze Jadzią i grała w przedwojennych filmach podlotki. Ta nuta sentymentalizmu osłodziła mi wizytę w teatrze, za co Karolinie Łukaszewicz szczególnie dziękuję.

Swoje pięć minut w przedstawieniu mieli też: Barbara Szcześniak w zabawnym, jaskrawoczerwonym kostiumie (wybierała Ewa Gdowiok) i Michał Szewczyk jako gwałtowny właściciel hotelu, cierpiący na nadciśnienie.

Nawet więcej niż pięć minut miała również w spektaklu muzyka (tej nikt nie wybierał, albo wybierał i wstydził się przyznać), która pociągnęła całość w stronę hollywoodzkiego kiczu i tandety. Szkoda, że nie udało się tej farsy romantycznej (bo "Wieczór kawalerski" to właśnie taki gatunek) muzyką uszlachetnić, przydać jej finezji, pokolorować.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji