Artykuły

Konrad rozbija teatr

Kiedy chce się wystawić "Dziady", ma się przed sobą dwie drogi. Trzeba, albo zniszczyć tekst, albo rozbić teatr. Trzeba poucinać, poszatkować i polepić na nowo ten dziwny poe­mat dramatyczny, którego cała war­tość kompozycyjna zawiera się w jego fragmentaryczności, braku banalnej spójni. W tym, że jest on utworem, któ­ry nigdy nie został do końca napisany i przez to zdaje się być wciąż pisany, wydaje się żyć i wciąż na nowo po­wstawać. Jest w "Dziadach" i politycz­ny reportaż części III, i gusła, i ro­mantyczna przypowieść z "Wertera" ro­dem, i polityczny arcypoemat ("Ustęp") i Wielka Improwizacja, której poetyc­kie horyzonty sięgają daleko poza ro­mantyzm. Cała też teatralna historia "Dziadów", to kolejne próby wtłoczenia ich w pudełkową scenę, przykrojenia, do jakiejś koncepcji, do jakiejś poetyki. Były wśród inscenizacji arcydramatu świetne i słabe, i nijakie, ale wszystkie związane były z dążeniem do takiego opracowania tekstu, żeby mógł on zmieścić się na scenie w czasowych i przestrzennych ramach wyznaczonych przez konwencję teatru. Wszystkie in­scenizacje łamały i lepiły na nowo tekst, po to, żeby służyć mógł on reży­serskiemu widzeniu temu, co dany inscenizator chciał w "Dziadach" znaleźć, co chciał z nich wybrać. W gruncie rze­czy, każdy z największych i najmniej­szych reżyserów, którzy wystawiali "Dziady", podchodził do nich z ukrytą pychą. Z pychą inscenizatora, który z niespójnego materiału "robi" Wido­wisko.

Swinarski odniósł się do "Dziadów", jak pokorny prostaczek. Skoro Mickie­wicz nie napisał swojego poematu dla żadnej określonej sceny, to wystawia­jąc ten poemat, trzeba z teatru zre­zygnować.

Swinarski wystawił "Dziady", nie na scenie, nie w teatrze, ale w budyn­ku, który nazywa się Stary Teatr i mie­ści się przy placu Szczepańskim w Kra­kowie. Równie dobrze zresztą mógłby je wystawić w jakimś innym miejscu.

Wziął plan Starego Teatru i wyrysował na nim ciąg akcji "Dziadów" - od hallu, poprzez schody i foyer, przez wi­downię i scenę, i z powrotem - do szatni, gdzie widzowie schodzą, po akto­rach, którzy z reżyserem na końcu, wy­suwają się długim korowodem za ku­lisy.

Właściwie nic specjalnie nowego Swi­narski nie wymyślił. Wciąganie wi­dzów w akcję, przemieszanie ich z akto­rami, rozgrywanie widowiska w kilku, kolejno zmienianych pomieszczeniach, budowanie pomostu przez widownię i zamykanie sali dwiema estradami, to pomysły często już wykorzystywane. Jedno tylko jest w jego inscenizacji naprawdę nowe, własne i pierwsze - to, że właśnie dla "Dziadów" zniszczył "teatr", że wyciągając najprostszy, jaki można sobie wyobrazić wniosek z kom­pozycji poematu - na jej obraz i podo­bieństwo - zdekomponował swoje wi­dowisko.

Nie znaczy to wcale, że Swinarski nie wykrawał i nie przesuwał samego tek­stu. Skracał go tak samo, choć o wiele mniej niż inni, a przede wszystkim, po­łączył w jedno część II, IV i I. Ale tych skrótów i zmian wcale się nie czuje. Co więcej, choć przedstawienie trwa cztery godziny, z jedną przerwą - nie nuży. Bo najważniejsze jest to, że jego spektakl ma rzeczywiście celowo nie­spójną, ciągnącą się bez początku i koń­ca, Stającą się, a nie zamkniętą akcję. I wielkość, i urok "Dziadów" wynika z tego, że nie są napisane, odkryw­czość i wartość tego przedstawienia le­ży w tym, że dzieje się ono i dziać nie przestaje, jakby nigdy nie było zaczęte i nigdy nie miało być zakończone.

Jest nierówne, niekonsekwentne, ma puste miejsca, pomyłki, braki. A w su­mie - jest świetne. Już pierwsza sce­na, może najlepsza, może zachwycić i zdenerwować. Dzieje się w foyer za­mienionym na kaplicę, gdzie odbywa się obrzęd. Szara, brzydka sala, z odsłonię­tymi wielkimi oknami. Ołtarz i czarny katafalk. Widzowie stoją stłoczeni, jak w kościele. Ale w kościele widać nabo­żeństwo, tu nie. Współuczestnictwo, do którego chce zmusić reżyser, zmienia się w zniecierpliwienie. Niech będzie już całkiem ciemno, niech będzie słychać tylko głosy i niech będzie widać tylko zjawy, tak wspaniałe jak ta, która uka­zuje się za oknem niczym upiór i wi­sielec. Albo niech naprawdę będzie można oglądać i uczestniczyć w obrzę­dzie. Kim tu się jest - widzem, uczest­nikiem czy podglądaczem? Czy chodzi tu o strach, czy o "dreszcz metafizyczny", czy tylko o zaciekawienie? Zaraz potem jednak przechodzi się do sali teatral­nej, gdzie akcja podana jest, jak na talerzu. Gdzie w pełnym świetle - na dwóch estradach i pomoście - aktorzy grają nad i pomiędzy widzami, gdzie przyciągają wszystkich między siebie. Po jednej stronie - chór barokowigo kościoła, gdzie śpiewają białe aniołki. Po drugiej, na balkonie - orkiestra, i w dole - gromada kosmatych diab­łów. Z jednej strony operowy Anioł, z drugiej, taki sam Szatan. Z wyciągnię­tymi mieczami toczą walkę o duszę Konrada i dusze wszystkich którzy po­między nimi miotają się po deskach, nad głowami widzów. Aktorzy tańcują upiornego menueta części III, a widzo­wie, kręcąc szyjami, jak na meczu teni­sowym, tańczą razem z nimi. Między historią i metafizyką, między upodle­niem i szlachetnością, zaściankiem i Światem, między operowym diabłem i operowym aniołem.

Aktorzy grają bardzo różnie. Gra Po­lony (Ewa) rozbudowując tę rolę daleko poza i ponad tekst. W dobrym, trady­cyjnym stylu gra Senatora Sadecki, wtóruje mu Nowak (Doktor) i Guntner (Pelikan). Z powodzeniem dźwiga ob­ciążoną olbrzymią tradycją rolę Gustawa-Konrada Jerzy Trela, mniej się to udaje Izabeli Olszewskiej (Pani Rollison), gubi się wśród nich chuderlawy ksiądz Piotr, a cały zespół gra nierów­no, demonstrując, raz po raz, i zalety i braki swojego aktorstwa. Zresztą to, do czego zmusił tu aktorów reżyser, to granie wciąż na pełnym oddechu, te nieustanne zbliżenia i zarazem koniecz­ność rzeczywistej gry całą postacią, wciąż w ruchu, wśród bezlitosnych, ja­sno oświetlonych widzów, to zadanie, jakiemu podołać mógłby mało który ze­spół, poza aktorami Starego Teatru.

Od czasu inscenizacji "Nieboskiej" i "Fantazego" powtarzałem i powtórzę to teraz znowu, że Swinarski, jak nikt przed nim - potrafi czytać teksty na­szych romantyków. Już sposób, w jaki wyciągnął on konsekwencje z kompo­zycji "Dziadów" malując czerwoną kre­ską inscenizację na szarym planie teatru, wystarczy na potwierdzenie te­go sądu. Ale to nie wszystko. Nie tylko o rozbicie "miejsca akcji", nie tylko o wciągnięcie widzów w gusła i podanie im aktorów na pomoście Swinarskiemu chodziło. Swinarski czytał dotąd, inter­pretował i wystawiał teksty romanty­ków, ale nic o tym nie mówił. O "Dzia­dach" wypowiedział się wprost. Napi­sał to w programie: "Bardzo cenię "Dziady" za to, że jest to utwór otwar­ty... Autor "Dziadów": przeżył proces, o którym pisze. Nie pisał sztuki teatral­nej... jest to utwór zrodzony z niena­wiści, przeciwko niewoli. Ale jeżeli identyfikuje się to pojęcie tylko z nie­wolą, wynikającą z danego układu po­litycznego - wówczas zadaje się kłam samej idei utworu Mickiewicza... Czło­wiek bowiem jest także niewolnikiem samego siebie - ten problem rozpatrywali romantycy, drążąc głębię istoty ludzkiej. Romantycy dobrze wiedzieli, że człowiek może być jednocześnie w różnych niewolach: niewoli narodowej, Boga, ideologii, samego siebie".

Rzadko się zdarza, żeby programowa deklaracja inscenizatora pokrywała się naprawdę z tym, co udaje mu się osiąg­nąć i wypowiedzieć na scenie. Za inter­pretację "Dziadów", w Starym Teatrze najlepiej posłużyć mogą słowa samego Swinarskiego.

Podobnie ma się też sprawa, i tak ważnym dla niego motywem guseł - ludowego obrzędu: "Z samej zasady istnieje... w dziele Mickiewicza pewna wieloznaczość... Dwoiście został posta­wiony również problem ludu: z jednej strony - istnieje lud, który posiada swoje zabobony, wierzenia, idee, odby­wa on obrzęd "dziadów"; a z drugiej strony - pojawiają się istoty i proble­my niewspółmierne do charakteru tego obrzędu. Niewspółmierne, bo czy to, co dzieje się z Konradem jest zrozumiałe dla ludu? A Wielka Improwizacja? Czy jest ona w końcu przez wszystkich ro­zumiana?... Wydaje się, że dualizm przedstawiany w "Dziadach" nadal istnieje, i nie został rozwiązany. Dlatego "Dziady" są żywe".

Swinarski prowadzi ten motyw, bar­dzo wyraźnie i konsekwentnie, przez całe przedstawienie. Począwszy od przedsionka, poprzez kulminację w kaplicy, aż po całą Część III, chłopi z Obrzędu są cały czas obecni. Są stale obok widzów, uczestnikami i równo­prawnymi komentatorami aktorskiego działania. W scenie Wielkiej Improwi­zacji, po obu bokach celi Konrada sie­dzą pary znużonych obrzędem wieśnia­ków, a wielki spór Człowieka z Bo­giem o rząd dusz, raz po raz przerywa donośne chrapanie. W pewnym momen­cie jeden z chłopów się budzi i wycią­ga zza pazuchy jajko, po czym obiera je i zjada. To już przesadny i dosłowny komentarz. Ale Konradowi (Swinar­skiemu) można wybaczyć nawet to jaj­ko na twardo.

Jego inscenizacja "Dziadów" zostanie na pewno w historii polskiego teatru. Nie tylko dlatego, że po raz pierwszy dla tekstu, a nie dla inscenizacji, rozbi­ty tu został teatr. Także dlatego, że jest ona wspaniałym podsumowaniem wszystkiego, co dotychczas dla zrozu­mienia i pokazania współczesnym Po­lakom polskiego Romantyzmu zrobił jej autor. Nie historyk literatury, nie teoretyk ani teatralny prorok, tylko re­żyser. Prawdziwy Reżyser.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji