Artykuły

Peersonalizacja guzików

"Peer Gynt" w rez. Ireneusza Janiszewskiego w Teatrze Polskim w Szczecinie. Pisze Artur. D. Liskowacki w Teatrze.

Peer Gynt w kraciastej koszuli i dżinsach, byle jaki, żyje między szarą pospolitością domu, który nie jest Rajem, zwłaszcza gdy umrze w nim Matka, a demoniczną pospolitością burdelu, który chciałby być Piekłem, ale jest tylko tandetną imitacją prawdziwych mąk i rozkoszy. Pomiędzy tymi światami - światami na swą miarę, ciasnymi klatkami (po lewej: fotel, lodówka, telewizor; po prawej: burdelowe łoże, wielopłaszczyznowe lustro), w których dusi się i wybucha energia Peera (wszystko jest w nim wulgarne, łakome: ukradkowe wyjadanie zupy z talerza, gest, jakim zapina rozporek) - rozpościera się pusta, rozległa przestrzeń. Przestrzeń wędrówki - hol lotniska, skraj peronu. Jej ramy wyznacza rząd jarzeniówek w górze i w dole: bezosobowe światło bez czasu, odległość bez kierunku.

Ta przestrzeń może być błękitno- sina, zielona albo czerwona. Nasyca się barwą, gdy Peer Gynt (Sławomir Kołakowski) przemierza kolejny odcinek drogi do Nigdzie, czyli do siebie. Wędrowanie jest tu tylko - co sugeruje już dołączony do programu fragment eseju Zygmunta Baumana - bezduszną turystyką, w której nie ma miejsca na miejsce, na siebie. Na odnalezienie się w tym, co wokół. Gynt wozi ze sobą walizkę na kółkach. Lecz to bagaż pozorny, nie ma tam nic. A co by miało być? Żeby Peer naprawdę był sobą? Żeby dotarł do siebie wcześniej niż do końca swej drogi?

Szczecińska inscenizacja nie udziela, i słusznie, prostych odpowiedzi

(choć z medialnych opinii o spektaklu wyłania się obraz dydaktycznej przypowiastki o przekleństwie egotyzmu), ale i sama sytuuje się w kręgu pytań, które pozwalają widzieć ją jako dalszy ciąg dyskursu, wpisanego w dramat Ibsena. Dramat tak zaskakująco dziś aktualizowany.

Bo czy to przypadek, że "Peer Gynt", pojawiający się na polskich scenach dramatycznych rzadko i bez szczególnych sukcesów (chyba najmocniej zapisało się w pamięci przedstawienie z Teatru Ateneum w reżyserii Macieja Prusa, z 1970 roku), nagle, niemal równocześnie, zaczyna sezon w dwóch teatrach: w warszawskim Dramatycznym i szczecińskim Polskim?

Na inscenizację Pawła Miśkiewicza w Warszawie spogląda się z uwagą, bo reżyser ceniony, z dorobkiem, a formuła otwartych "pokazów warsztatowych" (cokolwiek zwodnicza, o czym przekonał się niejeden z tych, co to "otwieranie" musieli potem, gdy widz nie widział, "domykać" po godzinach) budzi ciekawość mediów. Spektakl Ireneusza Janiszewskiego, młodego, ale już zauważonego twórcy, wystawiony na scenie, która w kraju dostrzegana bywa rzadko, na mocne, efektowne entrée nie mógł raczej liczyć.

A przecież oba przedstawienia, chociaż tak osobne, stanowią intrygującą próbę opowiedzenia o współczesności - intrygującą między innymi dlatego, że właśnie tak, właśnie tym Ibsenem. Ogromnym, mityczno-baśniowym, arcyskandynawskim, ciągnącym za sobą romantyczny tren, ale też uniwersalnym i kameralnym, bo pokazującym świat w perspektywie jednostki, która sama próbuje być światem.

Co takiego stało się wokół, że zapragnęliśmy akurat tej opowieści, że akurat ona wydała się nam - za sprawą twórców różnych pokoleń (chociaż podobnie dalekich od bezpośredniego związku z Wielką Historią) - dobrą okazją do rozliczeń, nie tyle z rzeczywistością, ile z naszym w niej i wobec niej usytuowaniem?

Czy nie jest po prostu tak, że ta nasza polska rzeczywistość - tak mocno upolityczniona, twardo i jednoznacznie ponazywana w sferze społecznej, tak uporządkowana etycznie i aksjologicznie, że aż pogubiona w tych oczywistościach (ze znamienną omyłką w wystąpieniu premiera: nikt nam już nie powie, że "białe jest białe, a czarne jest czarne") - potrzebuje dziś nowego sprawdzianu człowieczeństwa? Bo brak nam tej miary dla oceny kondycji współczesnego Człowieka. "Peer Gynt" to bodaj ostatni dramat europejski stworzony na tę miarę i w tej skali. Powstał w 1867 roku, lecz może właśnie dlatego, że wtedy, z dala od nas, wydaje nam się teraz taki bliski? Nieskażony manipulacją rzeczywistości, nieuwikłany doktrynalnie. Tak czytany, jest też wyrazem tęsknoty za istnieniem istotnym, za czymś, co by je potwierdzało i uzasadniało, za drogą do tożsamości nowoczesnej, lecz odartej z ponowoczesnych gier i fikcji, a zarazem ze złudzeń pragmatyzmu, każącego nam wdziewać szaty kolejnych mód i partii przodujących w sondażach.

Problem w tym, że dramat Ibsena, zawierający w sobie te obietnice miary i wagi, skrywa też w sobie ironię. Aasa (Lidia Jeziorska), chcąc usprawiedliwić szaleństwa i błędy syna, mówi: "on tylko jak cebula zrzuca łupiny". Na co pada odpowiedź: to "może niech nie zrzuca?". Najprościej jest przytaknąć za Ibsenem: o tak, niech nie zrzuca, bo za łupiną ostatnią ukaże się pustka! Ale można też przecież rzec, że sam proces zrzucania narażony jest w opisie na miałkość i banał. Nie tylko finalnej konstatacji, ale też i samego doświadczenia. Jak więc z zacnego moralitetu zrobić

teatr angażujący emocje?

Odwołując się nieco inaczej do metafory cebuli: zrywaniu łupin towarzyszą na ogół łzy. Ostre, realne. Tak więc wartością tego doświadczenia, jego siłą, mogłoby być takie przedstawienie podróży Gynta, które skłoniłoby nas do współuczestnictwa, współodczuwania. Nawet gdyby wydało się nam, że jesteśmy od niego inni, bo lepsi. Wbrew temu przeświadczeniu, więc i mocniej. A tymczasem mało tu ku temu okazji. Znowu się odwołam do tekstu: "ani się śmiać z tego, ani zapłakać, ani to zimne, ani gorące". . .

Zgoda, ta kwestia nie pada ze sceny przypadkiem. Sądzę też, że jest w niej element swego rodzaju prowokacji. Wypowiedziana w finale - gdy Peer usiłuje bronić się przed końcem (nie śmiercią samą, a nicością, utratą "ja") i przekonuje Odlewacza Guzików (Jacek Polaczek), że on, Peer Gynt, zawsze był Kimś, bo był Sobą, więc nie można go skazać, jak nieudanego guzika, na "przetopienie na surowiec do nowego boskiego odlewu" - stanowi przecież podsumowanie porażki Peera, który nie rozumie, nie chce przyjąć klęski swoich wyobrażeń i metod na życie. Życie będące omijaniem, okrążaniem przeszkód, a równocześnie - bezwzględnym, nieustannym pościgiem za samorealizacją, nie liczącą się z niczym i z nikim. Tyle że kwestia ta, będąca zresztą diagnozą, na której budowane jest przedstawienie, tak mocno weń przenika, że zaczyna dotyczyć jego samego. Do jakiego stopnia mimowolnie, a w jakim stopniu celowo - poświęcając połyskliwe emocje i dynamikę dramatu na rzecz istoty przekazu? Zmierzyć trudno.

Szczeciński "Peer Gynt" jest inscenizacją staranną, wyrazistą, ale pozbawioną zdecydowanej, rozpoznawalnej temperatury. Niby zimny, ale jakoś tak na ciepło, niby gorzki, ale trochę słodkawy.

Sugestywna scenografia Katarzyny Paciorek nadaje mu formę i uwiarygodnia niełatwe przecież zabiegi inscenizacyjne (gra czasem, przestrzenią, wymiarem realnym i płaszczyzną dyskursu); efektowny i praktyczny jest na przykład pomysł drzwi - w ramie rozbłyskującej zmienną barwą światełek - przez które

przechodzi się z jednej rzeczywistości w drugą. Ale całości brak mocniejszych, wewnętrznych ram. Konstrukcji precyzyjnej nie dlatego, że tak dokładnie zaplanowanej i przemyślanej, a dlatego, że spajającej ze sobą (na zimno czy na gorąco - mniejsza, jak to zwać) elementy sprzeczne, różne style, zmienne konwencje. Brak tego spoiwa sprawia nie tylko, że klocki się rozsypują, ale - co ważniejsze - że mało nas to obchodzi.

Matka umiera "jak żywa", Peer, spotykając Krzywego, nie może przekroczyć drzwi, choć się natęża niby Jakub walczący z Aniołem, kurwy-Małpy są niczym z koszmar-reality-show, Prorok -Gynt występuje, zdaje się, na wiecu wyborczym - co dopełnia z czasem inna słynna już kwestia ("A zasady? Zasady ... zobowiązują"), a w szpitalu, jak to w psychiatryku, wariaci udający wariatów udają, że tego nie robią, za to Peer, odarty z ostatniej łupiny, broni się przed rolą wariata tak, jakby nim był naprawdę.

Janiszewski w programie spektaklu sporo pisze o swej interpretacji dramatu; może ułatwia w ten sposób odbiór widzom (wątpię skądinąd w takie pomoce szkolne), za to na pewno ułatwia coś sobie. A przez to i traci. Owszem, można sobie przeczytać i zadumać się, że oto "żyjemy w świecie, w którym samorealizacja w karykaturalnej formie, przejęta z myśli Masłowa, staje się hasłem do egoizmu i egocentryzmu" (pobrzmiewa w tym - mimo woli? - krytyka strywializowanego zawołania: "róbta, co chceta"), tyle że dyskurs o świecie, który stawia pomniki fałszywej wolności, grzęźnie wtedy w słowach i okrąża przeszkody - podobnie jak robi to Gynt.

"Ja gyntowskie", "gyntyzm". Słowa klucze do analiz, a może już tylko wytrychy, bo drzwi te same, lecz zamki lepsze, na szyfr? Zagadywanie w sobie Peera, ta swoista peersonalizacja, może być niebezpieczne. Bo Peer Gynt jest nie tylko żałosny, jak widać na obrazku, ale i sprytny, jeśli przekracza granice kolejnych epok. "Zawsze byłem spekulantem, nie tylko w handlu" - mówi, dyskutując z Biznesmenami. Scena przypomina trochę rozprawę Konrada z Maskami; nawiasem mówiąc - scena w szpitalu też ma romantyczne proweniencje. Taki romantyzm, jakie czasy? Ale ten spekulatywny, cyniczny ton, i wynikła z niego brutalna i gwałtowna gra o wszystko, bo o siebie i świat, przenika przedstawienie słabiej, w gruncie rzeczy, niż "romantyczno-baśniowa tradycja", od której Janiszewski, jak deklaruje w słowie wstępnym, chciał odejść.

Odnoszę wrażenie, że zabrakło mu w tym konsekwencji. Magia baśni, z jej mroczną urodą, unosi się i nad tym ponowoczesnym światem, łagodzi

rany, pozwala śnić. Nawet Peera, któremu towarzyszymy w wędrówce od młodości do starości, drapuje w cienie, półtony, emocje. W sporze z Najwyższym (Krzywy - wieczny kusiciel, i Odlewacz Guzików to postaci grane przez jednego aktora; Polaczek, jako wysłannik Stwórcy, jest pełen dyskretnej wyższości i cierpkiej wiedzy) Peer wadzi się po kupiecku, zajadle, w końcu - na ślepo, a przecież jest mu dana łaska wzruszenia... Że to i tak mało, jak na tak ponurą klęskę? Mało, czyli w sam raz? Czy raczej zbyt wiele? Nie wiem, lecz przez to, że nie wiem, pytania nie stają się dotkliwsze, przeciwnie, tracą moc. I nie bolą tak, jakby mogła boleć myśl, że każdy z nas, gładząc swoje "ja", poleruje skazany na nicość guzik. Czasem nawet bez pętelki.

***

Artur D. Liskowacki - prozaik, poeta, autor słuchowisk. Krytyk

teatralny i dziennikarz "Kuriera Szczecińskiego".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji