Z termostatem
Już na pierwszą wieść, że Józef Szajna na inaugurację swego warszawskiego teatru wybrał utwory S.I. Witkiewicza - nabrałem podejrzeń. Nie bardzo potrafiłem sobie wyobrazić Witkacego granego w rurach od piecyków na głowach aktorów i w bandażach.
Z tych przeczuć tylko bandaże się nie sprawdziły.
W przedstawieniu "Witkacy" w Teatrze Studio Józef Szajna wystawił katalog swych pomysłów plastycznych, w większości pozbieranych z dotychczasowych prac teatralnych i wystaw artysty. Do tego pokazu Witkacy posłużył jedynie jako pretekst. Z rur od piecyków dobiegają co prawda jakieś słowa, ale podejrzewam, że zupełnie obojętne, jakie. Wyobraźnia Szajny w żadnym punkcie nie zetknęła się ze sceniczną wyobraźnią Witkiewicza. Mało tego. Szajna całkowicie zaprzeczył teatralnej koncepcji Witkacego i skutecznie wyrugował "jakość poetycką" z widowiska pt. "Witkacy". Na zabawny paradoks wyglądają w tym świetle słowa autora "Szewców", wydrukowane w programie: "Nowością mojej teorii jest właśnie to, że uznałem ZNACZENIOWY ELEMENT SŁOWA ZA ELEMENT ARTYSTYCZNY. (...) Elementy treści są jednocześnie elementami artystycznymi. (...) Dźwięk, obraz i znaczenie muszą stanowić jedność, aby konstrukcja ich dała wrażenie estetyczne. Nazywam tę nową jakość JAKOŚCIĄ POETYCKĄ".
"Oni", "Gyubal Wahazar", "Szewcy", "Nowe wyzwolenie" - a raczej fragmenty tych utworów zostały połączone w "scenariusz teatralny" w sposób, który sprawia wrażenie czegoś zupełnie przypadkowego. Z wielkim trudem można się tu dopatrywać śladów koncepcji. Pozostał z Witkacego autor kalamburów i tanich aluzji, na miejscu filozoficznych polemik i mądrej drwiny ukazało się jałowe przedrzeźnianie. Wszystkie językowe żarty Witkacego, jego pyszna zabawa słowem, nieodłączne elementy jego dramatów, mające ogromne znaczenie dla ich struktury ("Szewcy" są tu przykładem najlepszym, choć nie odosobnionym) - zostały zamordowane. Szajna postąpił jak ktoś, kto opowiadając dowcip zaczyna od pointy. Żaden lingwistyczny żart nie mógł zabrzmieć dobrze w scenerii, jaką stworzył Szajna: można by tu było mówić wszystko z równym skutkiem. Trudno o paralele między Goethem a Witkacym. A jednak znalazła się taka: Tefuan (ale nie tylko on) z "Witkacego" nosi kostium Mefista z przedstawienia "Fausta" w Teatrze Polskim. Niech spróbują egzegeci "Fausta" powiedzieć, dlaczego symbole, które się tak prosto interpretowały w wypadku Mefista (sięgano nawet do wojennych reminiscencji artysty; stąd rury od masek gazowych jako elementy kostiumu) są równie użyteczne w przypadku Witkacego? Symbol, który może znaczyć wszystko, nie znaczy nic. Dlatego uważam, że zalew symboli w przedstawieniu pt. "Witkacy" jest maskowaniem pustki. "Witkacy" nie jest żadną interpretacją twórczości Witkiewicza. Bo nie może być interpretacją spektakl, pozbawiony myśli integrującej w sensie znaczeniowym, a nie czysto plastycznym, chociaż będę się upierał, że nawet kształt plastyczny tego widowiska jest najmniej fortunny z możliwych. Witkacy należy do dramaturgów, którzy nie potrzebują chyba tego rodzaju protez, jakimi są plastyczne fantazje Szajny. Dramat groteskowy wystawiony w tendencyjnie i na siłę robionej konwencji właśnie groteskowej traci wszelką nośność intelektualną. Groteska Szajny tym się jeszcze różni od groteski Witkacego, że ta druga jest dowcipna.
Jest w tym "Witkacym" parę scen efektownych, ale i tak nie są one tak efektowne, jak bywały inne przedsięwzięcia Szajny. Owa "katalogowość", czerpanie garściami z dotychczasowych osiągnięć, nawet w tej dziedzinie mącą obraz spektaklu. A pozostaje on taki: Marian Opania lata po scenie w trykocie i bełkocze jakieś słowa, z wyrazem kompletnego niezrozumienia na twarzy, Anna Milewska także w trykocie (przedtem w tym samym stroju paradowała faustowska Małgorzata), pierze leci, trociny tudzież, na scenę co chwila wnoszą jakieś monstrualne lalki i równej wielkości buty. Wszystko bez ładu i składu, bez scenicznego sensu i wewnętrznej logiki, a przede wszystkim na przekór i na złość Witkacemu.
Na afiszu tego przedstawienia wymalowane jest żelazko, które przejeżdża po słowie "Witkacy". I rzeczywiście. Przedstawienie jest w jakiejś mierze prasowaniem Witkacego. Ale prasowaniem ze źle nastawionym termostatem.
Szajna dał swoją pierwszą premierę w Teatrze "Studio". Musieliśmy na nią czekać dość długo, co jednak nie jest winą Szajny, a Wydziału Kultury, który guzdrał się beznadziejnie ze sprawą podziału ś.p. Teatru Klasycznego.
Gdy to piszę, "Witkacy" - tak bowiem zwie się inauguracyjny spektakl - nie doczekał się jeszcze recenzji prasowych, nie wiem zatem, jakie należy zająć wobec niego stanowisko. Zechcą mi więc Czytelnicy wybaczyć, jeśli moja opinia, że jest on zjawiskiem prowokującym do szerszych rozważań na temat "nowego teatru", nie pokryje się z opinią krytyki. Jak należało się spodziewać, pierwsze spotkanie zespołu Teatru "Studio" z osobowością Szajny nie mogło zaowocować przedstawieniem aktorsko jednolitym. To nie przygana, a stwierdzenie faktu. Szajna nie jest reżyserem tuzinkowym, praca z nim, dla aktora kształconego przez lata w innym duchu, może być przedsięwzięciem karkołomnym. Szajna burzy bez pardonu pewien typ teatru, w którym aktorzy nauczyli się poruszać względnie swobodnie, żądając jednocześnie pełnego oddania się jego własnej wizji teatru, która dla aktorów jest nie tylko czymś nowym, ale często z gruntu obcym. Mówię "oddania się", bo nie chodzi tu o bierne podporządkowanie się, ślepe posłuszeństwo, ale - excusez-moi le mot - duchowe współuczestnictwo, oparte na wierze w słuszność drogi wytyczonej przez Szajnę - proroka. Bo jest w Szajnie ogarniętym euforią tworzenia (lub mówienia!) coś z proroka. Ten skromny na co dzień, elegancki, pełen humoru pan, zapala się w trakcie pracy i wówczas trudno mu się oprzeć. Raczej paść ze znużenia.