Artykuły

Nudno, szaro i bezsensownie

"Terminal 7" w reż. Andrzeja Domalika w Teatrze Narodowym Warszawie. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

Nieporównywalnie w tym względzie wyprzedza teatr inna muza, mianowicie kino. Na przykład jedna z ostatnich premier to znakomity polski film "Hania", autorski obraz Janusza Kamińskiego, znanego operatora zdjęć, dwukrotnego laureata Oscara. Film swoją wzruszającą, niewydumaną tematyką i głęboką wymową chrześcijańską, opowiadając się za życiem i fundamentalnymi wartościami, doskonale wpisuje się w ten piękny czas świąteczny. I, o dziwo, jakoś nie bardzo media go reklamują, a na dorocznym prestiżowym festiwalu w Gdyni można powiedzieć, że nawet nie został zauważony przez szacowne jury. Dziwna rzecz, prawda?

Żadnej nagrody, żadnego wyróżnienia. Jeśli już tak bardzo nie chciano nagrodzić twórcy filmu Janusza Kamińskiego, no to wypadałoby chociaż aktorów, na przykład wybitną aktorkę Halinę Łabonarską za doskonale zagraną drugoplanową rolę Matki. Krótko mówiąc, film nie po myśli "elit", no bo wyraźnie "pod prąd" poprawności politycznej.

Przydałby się taki spektakl w teatrze. Może warto by scenariusz przerobić na przedstawienie? Byłoby aktualne na wszystkie dni roku, a już w sam raz wpisywałoby się w świąteczny klimat Bożego Narodzenia. Myślę, że są to nie tylko moje marzenia i tęsknoty odnośnie do polityki repertuarowej teatrów.

Niestety, coraz bardziej już lewicowych, co daje się zauważyć, gdy spojrzymy na dobór repertuaru i myśl inscenizacyjną. Ta nowa lewica teatralna często ukrywająca się za kostiumem liberała dyktuje dziś mody repertuarowe. Stąd raz po raz trafiamy na "wykopaliska" w stylu "Czarownic z Salem" (o tym spektaklu na scenie Teatru Powszechnego napiszę innym razem) czy "Szewców" Witkacego, całkowicie przerobionych "na różowo-czerwono" w Teatrze Rozmaitości (o tym spektaklu też innym razem).

Wśród grudniowych premier zaś mamy "Terminal 7" szwedzkiego autora Larsa Norena wystawiony przez Teatr Narodowy na Scenie przy Wierzbowej. Ta premiera jest całkowitym nieporozumieniem. Trudno dociec, dlaczego właśnie tę sztukę wystawiono, i to blisko Świąt Bożego Narodzenia, kiedy rzec nie ma najmniejszego związku z tym czasem. Ponadto dlaczego w taki sposób ją wyreżyserowano, że nie wiadomo właściwie, o co chodzi, nie wiadomo, kto kogo gra, co mówi, bełkocząc jakieś strzępy zdań pod nosem, dlaczego postaci tak dziwnie się zachowują, snując się po scenie niczym w malignie.

Nie wiadomo też, czy rzeczywistość przedstawiona, którą obserwujemy na scenie, jest rzeczywistością realną, czy też jakąś imaginacją, reminiscencją przeszłych lat głównego bohatera - Syna, powracającego skądś po latach do domu rodzinnego, by pożegnać się z umierającą na raka matką. Syn jest tu podwójny, to znaczy postać tę gra dwóch aktorów: Mariusz Bonaszewski gra bohatera w starszym wieku, a Paweł Paprocki w młodszym. Także Matka jest tu obsadzona podwójnie: Beata Ściba-kówna gra ją jako mtodą kobietę, zaś Halina Skoczyńska występuje w roli Matki będącej już w starszym wieku. Jeśli ktoś myśli, że ten podział na "młodszość" i "starszość" jest tu konsekwentnie przestrzegany, to się głęboko myli. Reżyser tak pomieszał, wrzuciwszy do jednego tygla bohaterów, że ten sam aktor, ta sama aktorka, nie zmieniając charakteryzacji, są raz młodzi, raz starzy. Na przykład Beata Ścibakówna, ucharakteryzowana na śliczną lalkę Barbie, gra zalotną młodą kobietę (niestosowna dwuznaczność w scenie rozmowy z Mariuszem Bonaszewskim jako Synem, w wieku już nie wiem starszym czy młodszym) i ta sama Barbie już niby jako stara kobieta umierająca na raka. Nie jestem w stanie tego rebusu rozwiązać.

Postać Ojca zaś gra tylko jeden aktor, Artur Żmijewski. Też trudno powiedzieć, czy wiek tej postaci jest ten sam przez cały spektakl, czy zmienia się: raz

młodszy, raz starszy. Rozumując logicznie - jeśli jeszcze jakakolwiek logika ma tu zastosowanie - powinien być raz w wieku młodszym, innym razem w starszym, stosownie do wieku swojej małżonki (Ścibakówna, Skoczyńska). Ale nie dałabym głowy, tym bardziej że Artur Żmijewski jest taki sam przez cały spektakl, czyli po prostu nijaki. Może przyjęcie takiej właśnie opcji aktorskiej na rolę jest tu najbezpieczniejsze. Inną zagadką jest postać Córki Żmijewskiego i Ścibakówny lub Skoczyńskiej, czyli siostry Bonaszewskiego (gra ją Anna Grycewicz), która -jak się wkrótce okazuje - jest także Jenny, czyli niegdysiejszą narzeczoną Bonaszewskiego (stąd te amorozyjne sceny). No więc niech się reżyser zdecyduje, czy jest to siostra Bonaszewskiego, czy też jego narzeczona. Bo nam na widowni wydaje się, że to jest jedna i ta sama osoba, co już doprawdy przeczy nie tylko zdrowemu rozsądkowi, ale także przyrodzonemu porządkowi naturalnemu. Całość toczy się jakby gdzieś za mgłą. Poetyka tzw. snucia się po scenie dopadła wszystkich. Jest nudno, ponuro, bezsensownie. Strata czasu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji