Artykuły

Autobiografia Janusza Głowackiego

- Narrator i bohater książki jest tu równocześnie postacią literacką przeżywającą wzloty i upadki rodem z teatru absurdu, a "Z głowy" to książka należąca do najlepszych w jego dorobku - o autobiografii Janusza Głowackiego pisze Henryk Dasko w Gazecie Wyborczej.

Janusz Głowacki, zwany popularnie Głową, lubi zmieniać gatunki literackie. Zaczynał jako prozaik, przez wiele lat uprawiał felietonistykę, pisywał scenariusze filmowe. Choć w każdej z tych dyscyplin osiągnął sukcesy, prawdziwą sławę i międzynarodowe laury zdobył jako dramaturg. Kiedy wydawało się, że Głowacki wyczerpał już wszystkie możliwości twórcze poza bajkami dla dzieci i poezją, teraz objawia się w kolejnym wcieleniu - tym razem jako autor autobiografii przewrotnie zatytułowanej Z głowy.

Urodzony prześmiewca

Pokoleniowo Głowacki należy do szerokiej fali pisarzy urodzonych w latach 1934-40, którzy wojnę zapamiętali z wczesnego dzieciństwa, do szkoły chodzili w latach stalinizmu, a pierwsze kroki twórcze stawiali z reguły na przełomie lat 50. i 60, w czasach małej stabilizacji Władysława Gomułki. Na scenę literacką wprowadzał ich Marek Hłasko, debiutujący najwcześniej i od początku budzący swoim pisarstwem i osobą tak wielkie namiętności, że to jego twórczość krytycy przez wiele lat uznawali za miarkę pokolenia. W istocie byli to pisarze wielu środków wyrazu i wielu zainteresowań, których nie dawało się podciągnąć pod środowiskowy czy tematyczny strychulec. Do tego samego pokolenia należeli pisarze tak różni jak Marek Nowakowski i Tomasz Łubieński, Henryk Grynberg i Andrzej Brycht czy Edward Redliński i Andrzej Żuławski.

Głowackiego trudno było sklasyfikować. Z niewielkimi wyjątkami polska proza traktowała świat ze śmiertelną powagą, a Głowacki był urodzonym prześmiewcą, operującym własnym językiem, jaki tworzył na użytek swoich prostaczkowatych bohaterów. Jego wczesne opowiadania, drukowane w połowie lat 60. w tygodniku Kultura i zebrane następnie w debiutanckim tomiku Wirówka nonsensu, od początku budziły sensację, i to zarówno stylem, jak i tematyką.

W odróżnieniu od licznych wtedy pisarzy zafascynowanych marginesem społecznym Głowacki zajął się środowiskami ówczesnych elit i półelit, opisując warszawską kawiarnię literacką lat 60., artystyczny półświatek i paradoksy polskiego pościgu za sukcesem w latach zgrzebnego, choć już mocno zerkającego na zachodni dobrobyt komunizmu. Wyrywano sobie z rąk płachty pisma, w którym relacjonował doświadczenia z kilkutygodniowej wyprawy do Szwecji, wówczas dostępnej tylko dla nielicznych wybrańców losu, uznanych przez państwo ludowe za godnych otrzymania paszportu zagranicznego. Marzenia o używanym volkswagenie garbusie, jakiego w Niemczech można było kupić za niespełna dwieście dolarów, spędzały bohaterom Głowackiego sen z powiek.

Po pierwszym tomiku krytycy uznali go za pisarza środowiskowego, ale bardzo szybko porzucił kawiarnie Krakowskiego Przedmieścia i Nowego Światu. Andrzej Wajda sfilmował jego nowelę Polowanie na muchy, a w roku 1970 na ekrany wszedł Rejs, jeden z najoryginalniejszych i najzabawniejszych filmów polskich, do którego autor Wirówki nonsensu napisał scenariusz wraz z reżyserem filmu Markiem Piwowskim. PIW wydawał kolejne zbiory jego prozy i felietony, jakie Głowacki drukował w Kulturze. W latach 60. i 70. Głowacki, bohater licznych anegdot towarzyskich, stał się postacią tak popularną i powszechnie rozpoznawalną, że prozaik Andrzej Bonarski umieścił go w jednej ze swych powieści dziejącej się w środowisku artystycznym Warszawy pod jego własnym nazwiskiem i bez żadnej charakteryzacji literackiej. Był to wypadek bez precedensu, bo nawet Marek Hłasko, którego Jerzy Andrzejewski lubił portretować w swoich książkach, pojawiał się w nich w literackich kostiumach.

Ameryka niełaskawa

O drugim debiucie Janusza Głowackiego zadecydował los. W grudniu 1981 roku wyleciał na dwa tygodnie do Londynu na premierę swojej sztuki Kopciuch. Tam zastał go stan wojenny. Postanowił nie wracać i w kilka miesięcy później znalazł się w USA - po czterdziestce, bez pieniędzy, bez zawodu i z marną angielszczyzną. Z dóbr doczesnych, jak pisze, zabrał ze sobą głęboki kompleks prowincji, maskowany pychą.

Dla polskich pisarzy Ameryka rzadko była łaskawa, choć próbowało wielu. Z pokolenia Głowackiego za oceanem wylądowali Marek Hłasko, Henryk Grynberg, Edward Redliński, Andrzej Brycht, a przed nimi starszy od nich o kilkanaście lat Leopold Tyrmand. Wszyscy mieli za sobą znaczne dokonania literackie w Polsce, a w przypadku Hłaski - także i na Zachodzie. Historia ich losów w USA to temat zasługujący na osobne opracowanie, ale z wyjątkiem Grynberga trudno tu mówić o sukcesach pisarskich.

Hłasko, który przed tragiczną śmiercią zamierzał pozostać w Ameryce na stałe, napisał tam Palcie ryż każdego dnia, powieść należącą do najsłabszych w jego dorobku. Książkę odrzuciło nawet wierne mu przez lata i kupujące jego utwory na pniu niemieckie wydawnictwo Kiepenheuer und Witsch. Literackie próby Andrzeja Brychta w Kanadzie litościwiej jest okryć zasłoną milczenia. Leopold Tyrmand, który przybył do Stanów, deklarując pragnienie zostania pisarzem amerykańskim, bardzo szybko zdobył świetną markę jako publicysta i dwukrotnie czynił próby powieściowe. Obie książki zostały odrzucone przez wydawnictwa, które uprzednio chętnie drukowały jego eseistykę. Nawet Henrykowi Grynbergowi, twórcy znakomitej prozy o wojennych i powojennych losach polskich Żydów, od blisko czterdziestu lat mieszkającemu w USA, nie udało się zaistnieć na rynku amerykańskim, choć książek o tematyce Holocaustu nie sposób tam zliczyć.

Może najciekawszy jest tu przypadek Edwarda Redlińskiego, autora, który znalazł się w Nowym Jorku w tym samym czasie co Głowacki i spędził tam blisko dziesięć lat, by w 1991 roku wrócić na stałe do Polski. Ze swoich amerykańskich doświadczeń skonstruował dwa tomy prozy, Dolorado i Szczuropolacy, oba zamknięte w polskim getcie nowojorskiej dzielnicy Greenpoint. Protagoniści Redlińskiego zaludniają tą samą przestrzeń co Pchełka, bezdomny bohater Antygony w Nowym Jorku, ale wystarczy zestawić tytuł sztuki Głowackiego z tytułem Szczuropolacy, żeby zrozumieć, jak bardzo odmiennie ci dwaj pisarze, rówieśnicy i nowojorscy sąsiedzi, widzieli amerykańską rzeczywistość. Musi się to wydawać zaskakujące, albowiem to Redliński po Konopielce uznany został za pisarza głębokich wartości, świetnie rozumiejącego duszę narodu, podczas gdy Głowacki od zarania swojej twórczości cieszył się głównie opinią zdeklarowanego cynika.

Pół tuzina kolegów

Talentu nie brakowało ani Hłasce, ani Tyrmandowi, nie brakowało im też cynizmu. Czemu zatem należy przypisać nie tyle amerykański, co światowy sukces twórczości Głowackiego? Otóż charakterystyczną cechą jego pisarstwa jest widzenie świata w kategoriach formuł klasycznej literatury: tragikomedii, groteski, teatru absurdu. Stąd w jego twórczości tyle bezpośrednich odniesień do klasyków, do Dostojewskiego, Czechowa, Szekspira, Sofoklesa czy braci Grimm. To właśnie uniwersalny schemat tragikomedii, jednakowo czytelny pod każdą szerokością geograficzną, czyni ciepłą ironię Głowackiego tak bardzo nośną na scenach Madrytu czy Tajpej.

Po wyjeździe z Polski Głowacki zasłynął przede wszystkim jako dramaturg, autor Polowania na karaluchy, Antygony w Nowym Jorku i Czwartej siostry, sztuk wystawianych na scenach całego świata. Wielbicielom jego szyderczej i celnej prozy, noweli My sweet Raskolnikow czy powieści politycznej Moc truchleje, pozostawało uczucie niedosytu. Przed dziesięciu laty krytyk Piotr Kuncewicz pisał w Agonii i nadziei, iż żałuje, że proza Głowackiego nie ma już kontynuacji.

Anonimowy Dżanus

W swojej najnowszej książce Głowacki-autobiografista pozostał w każdym calu wierny Głowackiemu-pisarzowi, a własne życie potraktował jako surowiec do kolejnej, świetnej dramaturgicznie i narracyjnie tragikomedii. Narrator i bohater książki jest tu równocześnie postacią literacką przeżywającą wzloty i upadki rodem z teatru absurdu, a Z głowy to książka należąca do najlepszych w jego dorobku.

Z chwilą wyjazdu z Polski w grudniu 1981 roku znika więc znany pisarz Janusz Głowacki, autor wystawianego w Royal Courts Theatre Kopciucha, a w oczach ludzi mniej mu życzliwych - kawiarniany pisarz lokalny, specjalista od złotej młodzieży. Zamiast niego pojawia się na wpół anonimowy Dżanus, od którego prezenter londyńskiej TV domaga się, aby rozczulał widzów i siebie samego opowieściami o przemierzających pokryty śniegiem kraj Chopina hordach Jaruzelskiego.

Nic - pisze Głowacki z brutalną szczerością - nie robi tak dobrze pisarzowi jak upokorzenie, nie jest łatwo przyznać się do klęski i do tego, że nikt nas nie chce. Jest w tej książce scena rodem z Gogola, opis, jak po przyjeździe do Nowego Jorku autor Kopciucha całymi miesiącami antyszambrował po biurach producentów i redakcjach z maszynopisami i plikiem londyńskich recenzji w ręku. W budynku miesięcznika New Yorker, przy windzie, natknął się na Normana Mailera. Kiedy zbliżył się, zamierzając się przedstawić, Mailer z uśmiechem skinął głową, wyjął mu z ręki papiery i złożył na nich swój autograf. We wczesnych latach nowojorskich życie chętnie dostarczało Głowackiemu materiału do twórczości literackiej.

Autobiografia Głowackiego to także wędrówka po jego warszawskiej przeszłości, polskim laboratorium groteski i surrealizmu, jakim był realny socjalizm lat 60 i 70. To tam, przy stoliku w SPATiF-ie, w barach Bristolu, Kamieniołomów i Hybryd, w redakcji tygodnika Kultura, Głowacki szlifował swoje pisarskie narzędzia. Teraz przypomina postacie, niektóre już zamglone czasem, które mu w tamtych wędrówkach towarzyszyły: satyryka Janusza Szpotańskiego, bohaterów Rejsu Himilsbacha i Maklakiewicza, naczelnego Kultury Janusza Wilhelmiego.

Pani Helena

Głowacki wspomina tych ludzi z życzliwością i cynikiem oczywiście nie jest. Natomiast, jak pisze, tak długo udawał, że żyje ironicznie, iż nie jest pewien, czy nadal udaje. Jego czytelnicy też nie są tego do końca pewni. Choć Głowacki chętnie udziela wywiadów, sprawnie wygłasza zwischenrufy i fragmenty kwestii swoich bohaterów, o sobie na ogół opowiada albo powściągliwie, albo wcale. Jest jednak w jego autobiografii pewien wątek, który dowcipem ani anegdotą nie jest, i który pokazuje Głowackiego całkiem innego niż dotąd.

Głowacki wiele miejsca poświęca swojej matce. Pani Helena Głowacka była redaktorką w Czytelniku i kochała literaturę tak, jak się ją kiedyś kochało, a w głowie zawrócili jej Proust, Flaubert i Stendhal. Do poduszki czytywała mu W poszukiwaniu straconego czasu i recytowała Rilkego. Zaraziła go tą namiętnością, zaraziła go pisarstwem, i to jej poświęcił ostatni rozdział swojej najbardziej osobistej książki. Pisze o niej, by sparafrazować jego własne słowa, tak jak się kiedyś o matkach pisało, słowami pięknymi i prostymi, które muszą wzruszyć każdego, kto kiedyś miał matkę. Pisze w sposób, w jaki nigdy o nikim nie pisał, i jest to zupełnie inny, dotąd nieznany Janusz Głowacki.

Janusz Głowacki Z głowy, Świat Książki, Warszawa

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji