Podziw i rozczarowanie
Ten pochód trochę jest niejasny.
Nie wiem, czy to ja wiodę ojca,
czy też ojciec prowadzi mnie.
I to spotkanie w dziwnej się odbywa formie.
Lecz trzeba się dostroić do ogólnej atmosfery...
(Witold Gombrowicz: "Ślub", fragment z I aktu)
Mam pewne wątpliwości, czy trzeba dostroić się do ogólnej atmosfery bezkrytycznych zachwytów nad "Ślubem", jaka zapanowała wśród części krytyki i publiczności po jego warszawskiej premierze. Utwierdziły mnie w nich własne wrażenia z przedstawienia, a i obserwacja reakcji widzów. Reakcji dość chłodnej, doceniającej walory spektaklu Jerzego Jarockiego, ale raczej obojętnej wobec problematyki utworu. "Ten pochód trochę jest niejasny" - można by powtórzyć za bohaterem sztuki, Henrykiem. Niejasny w swoich propozycjach problemowych, pozaartystycznych. Te właśnie najbardziej w "Ślubie" rozczarowują. I nie zmienia tego faktu godna podziwu, pasjonująca do dziś problematyka artystyczna dzieła. Problematyka, która w roku 1946, kiedy utwór został ukończony, była prawdziwym ewenementem i miała znaczenie prekursorskie wobec późniejszego rozwoju awangardowego dramatu. Ale w Paryżu, Berlinie i Rzymie również wystawiono "Ślub" za późno, już po Becketcie i Ionesco...
Dziś chyba możemy i powinniśmy ocenić dramat Gombrowicza rozsądnie i sprawiedliwie. I nie ukrywać rozczarowania, którego powodem jest między innymi upływ czasu od chwili powstania "Ślubu" do jego pierwszego pełnego wystawienia na zawodowej scenie polskiej, jakim jest premiera w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Ale przecież nie tylko to. Najtrzeźwiejszą i najrozsądniejszą ocenę "Ślubu" dał Artur Sandauer w rozmowie o Gombrowiczu drukowanej w poprzednim numerze naszego pisma. Powiedział, że nigdy nie stawiał tego dramatu w twórczości autora "Ferdydurke" zbyt wysoko. A co najważniejsze, wskazał konkretnie, co wydawało mu się zawsze w "Ślubie" chybione.
Sandauer użył określeń ostrych. Problematykę "Ślubu", tę wynikającą z fabuły, nazwał anachroniczną. "Przedziwny stop antynomii", o którym z aprobatą pisze Konstanty Puzyna, nazywa całością dość potworkowatą. Drażni go nadmiar rezonerstwa. "To rezonerstwo - mówi Sandauer - sprawia, że autor posuwa się do streszczenia dramatu, podaje jego program i ideologię, co ożenione jest w najdziwniejszy sposób z surrealizmem. (...) Trzeba się zdecydować - albo się wykłada doktrynę, albo się przedstawia fantasmagorię".
Zdaje się, że tu leży sedno sprawy. Jest w "Ślubie" jakaś zasadnicza niewspółmierność pomiędzy odkrywczością spojrzenia na formę wzajemnych relacji międzyludzkich, a charakterem i znaczeniem treści fabularnej. Jedno budzi podziw, drugie przynosi zawód, niedosyt i rozczarowanie. Odkrywczość Gombrowicza polega na pokazaniu dramatu Formy. Człowiek zniekształca innych ludzi będąc zarazem przez nich zniekształcony. Dramat zawiera się pomiędzy człowiekiem, a jego słowami. Gombrowiczowi idzie o odtworzenie "wieczystego konfliktu naszego z samą Formą". Ukazuje wzajemną deformację powstałą przez nieustanne zmaganie się dwu sił, wewnętrznej i zewnętrznej. "Wszystko to - pisze autor "Ślubu" - bez przerwy "stwarza się": Henryk stwarza sen, a sen - Henryka, akcja też stwarza się nieustannie sama, ludzie stwarzają się wzajemnie i całość prze naprzód ku nieznanym rozwiązaniom". To wszystko brzmi przekonywająco i całkowicie sprawdza się w utworze. Oprócz jednego: akcja służy jednak określonym tezom autorskim i prze naprzód do zamierzonego rozwiązania, również służącego tym tezom. I tu tkwi owa zasadnicza sprzeczność między surrealistyczną fantasmagorią a rezonerską doktryną (dość zresztą niejasną i myślowo miałką), o czym wspomina Sandauer.
Jerzy Jarocki zafascynowany jest "Ślubem" od dawna. Zrealizował go po raz pierwszy w teatrze studenckim w Gliwicach (1960) i potem uparcie wracał do dramatu Gombrowicza. Pracował nad nim w szkołach teatralnych w Krakowie i w Warszawie (fragmenty), przygotował przedstawienie w Schauspielhaus w Zurychu (1972), wreszcie wyreżyserował pełną prapremierę na polskiej scenie zawodowej w warszawskim Teatrze Dramatycznym. Tak długie obcowanie z utworem sprawiło, że "Ślub" nie kryje już dla niego żadnych tajemnic.
W warszawskim przedstawieniu wydobył Jarocki wszystkie walory i osobliwości tekstu Gombrowicza. Nie jego wina, że nie stworzył tego, czego w tym dramacie nie ma: bardziej znaczących dla dzisiejszego widza treści pozaartystycznych. Dlatego, mimo całej maestrii reżyserii i szczerego, pełnego przekonania zaangażowania zespołu - przedstawienie trochę jednak nuży, rozczarowuje w stosunku do utworu i pozostawia widza - jak to zauważył KTT w Kulturze - obojętnym.
Ale wśród problematyki artystycznej, wśród treści formalnych "Ślubu", porusza się Jarocki z ogromną swobodą, znawstwem i precyzją. Jakże znakomicie potrafi oddać ową poetykę snu, w której postacie stwarzają się nawzajem i nawzajem na siebie oddziaływują. I ową walkę człowieka z Formą, z własnymi słowami, walkę prowadzącą go do klęski. "To nie ja mówię, to mój głos mówi!" - woła Henryk i to jego wyznanie streszcza najlepiej ów "dramat Formy", o którym pisze Gombrowicz w swoim komentarzu do sztuki.
I jeszcze jedno: wielki walor "Ślubu" leży w jego języku. W warstwie językowej dramat Gombrowicza jest prawdziwie mistrzowski. Przebogaty, zmienny, dowcipny, mieniący się odcieniami. Jeśli z pewnym zdziwieniem stwierdzamy, że w owym śnie żołnierza polskiego, walczącego podczas ostatniej wojny z Niemcami gdzieś w północnej Francji, w śnie, w którym przenosi się on do ojczyzny, nie ma w ogóle Polski, tej konkretnej, okupowanej Polski - to musimy przyznać, że mamy ją u Gombrowicza właśnie w języku. W języku jakim przemawia Ojciec, Matka, Pijak. Który tak świetnie smakują i po mistrzowsku podają Nowak, Hanin, Zapasiewicz.
Nie znam niestety poprzednich realizacji "Ślubu" dokonanych przez Jarockiego, ale wydaje mi się (i można to odczytać ze zdjęć), że w obecnym warszawskim przedstawieniu jest owej polskości więcej. Krystyna Zachwatowicz zaprojektowała scenografię zupełnie nową, inną niż w dawnych inscenizacjach. Tym razem ciężka żelazna kurtyna odsłania wnętrze hangaru. Stoi w nim jakiś wrak wojskowego samolotu. Henryk i jego przyjaciel Władzio ubrani są w mundury, jakie nosili żołnierze polscy na Zachodzie. Hangar ów będzie miejscem akcji całego snu Henryka. Wrak samolotu ustawiany w różny sposób będzie pełnić przeróżne funkcje. Kiedy pojawią się postacie ze snu Henryka, te z Polski, ujrzymy je poubierane w strzępy polskich mundurów przedziwnie poskręcanych i udrapowanych na aktorach. Dawno nie widziałem w teatrze tak znakomitych kostiumów. Tak bardzo znaczących.
Precyzję warsztatową przedstawień Jarockiego znamy nie od dziś. I wymagania, jakie stawia ona aktorom. Wydaje się, że przy pracy nad "Ślubem" Jarocki potrafił porwać cały zespół aktorski, przekonać, że wszystko jest ważne. Na przykład grupy postaci męskich i kobiecych, spełniające rolę czegoś w rodzaju chóru. Bezbłędność ruchu scenicznego i bezbłędność wokalna w śpiewanych (do kompozycji melodycznych Stanisława Radwana) partiach tekstu wzbudzają podziw. Może dlatego, że Jarocki nie uznaje statystów, a role w owych grupach powierzył takim aktorom jak Pietruski, Skaruch, Damięcki, Szaflarska, Horawianka, Rysiówna, Dobrowolska.
Ogromną objętościowo rolę Henryka gra Piotr Fronczewski. Sądzę, że jest ona wielkim jego sukcesem. Henryk nie schodzi ze sceny i przez dwie i pół godziny prawie nie przestaje mówić. Jest przez cały czas w centrum akcji, bo wszystko jest przecież jego snem. Fronczewski brawurowo pokonuje wszystkie trudności techniczne roli. Sprawia wrażenie, że gra bez wysiłku, a ma przecież w programie także i salto do tyłu, po którym staje równiutko na obie nogi. Ale uznanie trzeba tu wyrazić nie tylko dla sprawności technicznej aktora, ale przede wszystkim dla jego inteligencji. Udało mu się bowiem unaocznić ów najistotniejszy u Gombrowicza proces nieustannego stwarzania siebie i innych, stwarzania sytuacji, które następnie deformują jego samego.