Gombrowicz contra Jarocki
Po siedemnastu latach Gombrowicz znowu na deskach Teatru Dramatycznego w Warszawie. Tak samo bowiem, jak wówczas odbyła się polska prapremiera ,.Iwony księżniczki Burgunda", tak teraz polska prapremiera "Ślubu" w teatrze zawodowym. Godna podziwu jest ta wierność dramaturgom i dobrej dramaturgii, którą to tradycję Teatr Dramatyczny, nawet pod różnymi dyrekcjami, zawsze zachowywał.
Dobrze więc, że zdecydowano się też na wystawienie "Ślubu". Tym bardziej, że jest to utwór w dorobku Gombrowicza bardzo znaczący. Równie znaczący w dorobku powojennym tego autora jak "Ferdydurke" w dorobku przedwojennym. W "Ślubie" bowiem następuje dalszy rozwój zastosowania gombrowiczowskiej psychologii międzyludzkiej, owego stwarzania człowieka przez drugiego człowieka, od wymiaru jednostkowego do rozrachunku ze światem trawionym wojną, co później znajdzie swój dalszy ciąg w ostatniej sztuce Gombrowicza, w "Operetce". Rodzi się więc pytanie, w jakim stopniu przedstawienie w Teatrze Dramatycznym stwarza świat gombrowiczowski, w jakim stopniu prawdy intelektualne pisarza zostają przekazane widzowi przez świat sceny.
Godne podziwu są starania Teatru Dramatycznego, aby rzecz cała wypadła jak najlepiej. Zgromadzono znakomitą obsadę aktorską, nawet w rolach trzeciorzędnych widzi się sławne nazwiska. A jednak przedstawienie budzi pewien niedosyt, wrażenie rozminięcia się z Gombrowiczem, specyfiką jego twórczości. Ale to już sprawa inscenizacji i założeń jej twórców.
Ustalił się w naszym teatrze pewien styl reżyserski, polegający na nonszalancji wobec autora. Zapewne jest to skutek słabości naszej dramaturgii. Wiadomo, z tekstem można właściwie zrobić wszystko. Klasykowi można nawet wjechać motocyklem na scenę. I to w porządku. Peter Brook ze "Snu nocy letniej" zrobił nawet cyrk i mu się udało. Coś tam stracił, ale dużo zyskał. Trzeba jednak umieć to robić. Rzeźbiarz z kamienia może właściwie stworzyć wszystko, przedtem jednak bada, czy struktura kamienia nie będzie stała w sprzeczności z jesto zamysłem. I o to właśnie chodzi. Nie być przeciwko tworzywu-tekstowi; temu, co pada w dialogach. Dlatego tyle przedstawień u nas mętnych, niekonsekwentnych. Jeszcze ostrzej przedstawia się sprawa ze sztukami współczesnymi. Co innego, jeżeli ma się do czynienia nie tyle ze sztuką, co z magmą sceniczną, jak "Paternoster" Helmuta Kajzera, a co innego gdy chodzi o dzieło tak przemyślane a zarazem tak precyzyjnie i teatralnie napisane jak "Ślub". Pozostaje zagrać...
Gombrowicza grać jest jednak bardzo trudno. Trudno bowiem zna-ileźć nawet w światowej literaturze twórczość tak bardzo rojącą się od iparadoksów. Łatwo pójść błędnym tropem.
Sytuacja wyjściowa w "Ślubie" została bardzo wyraziście określona. Akcja jest snem żołnierza polskiego w okopach w północnej Francji, któremu śni się daleki dom rodzinny - dwór szlachecki w Małoszycach (miejsce urodzenia i dzieciństwa pisarza). Zatem mamy do czynienia z jeszcze jednym znakomitym snem w naszej dramaturgii. Jawią się ojciec, matka, narzeczona, odarci z dawnej godności przez zawieruchę wojenną i na próżno staraiacy się ją odzyskać. Przez zawieruchę wojenną czy raczej przez wyobraźnię syna, który przeszedłszy przez okrucieństwa wojny utracił dawną wiarę, odrzucił dawne ideały i już nie może ich odzyskać.
W inscenizacji Jerzego Jarockiego i Krystyny Zachwatowicz, Henryk - główny bohater - wtacza się na scenę wraz z olbrzymim kołem i tak zaczyna swój sen. Tymczasem Gombrowicz w całej strukturze swojej sztuki bardzo pilnował psychologicznej prawdziwości snu. Nie pojawia się też daleki, lecz ukochany, dwór w Małoszycach, raz będący dworem, to znowu przemieniający się w karczmę. Na scenie mamy kawałek odrzutowca. Szalenie efektowne, zaskakujące itd., tylko nie przylegające do tworzywa słownego "Ślubu", dzieła opętanego a zarazem walczącego ze swojego rodzaju sarmatyzmem.
Ogólne ramy inscenizacyjne nie pozwoliły przekazać jeszcze innego, a bardzo ważnego dla literatury polskiej, paradoksu w twórczości dramatycznej Gombrowicza. Otóż ten burzyciel tradycji w swojej dramaturgii robi ciągle aluzje do tradycji literackiej. Można by nawet powiedzieć, że dramaturgia jego z tej właśnie podniety głównie powstała. W "Iwonie" są to przede wszystkim aluzje szekspirowskie, próba stworzenia "anty-Hamleta". W "Ślubie" ten akcent hamletyczny, głównie w kształcie i temperaturze emocjonalnej monologów Henryka, nadal się utrzymuje. Ale też przybywa i nowy.
Trudno nie zauważyć aluzji do "Nie-Boskiej Komedii". Główny bohater nosi swoje imię nieprzypadkowo, jest to bowiem gombrowiczowski antyhrabia Henryk w battle dressie. Przy nawiązaniu do tej tradycji, prawdy Gombrowicza o współczesnym świecie stają się jeszcze bardziej doniosłe i bardziej gorzkie. Szkoda, że niefortunnie pomysłowa i "nowoczesna" inscenizacja ten tak niesłychanie ważny akcent wytraciła.
Ubranie bohaterów - matki, ojca i komparsów - w strzępy mundurów wojskowych utrudniło ukazanie przemienności bohaterów: z chłopa król, z króla chłop - ciągle te aluzje do tradycji. Również nie było fortunne ukształtowanie postaci Mani - narzeczonej Henryka - na podobieństwo Iwony - niedojdy zamiast karczemnej sługi przemieniającej się w szlachecką pannę. Trudno się również pogodzić z ustawieniem Piotra Fronczewskiego, odtwarzającego Henryka, na grę z dystansem. Przedwczesne i niepotrzebne uśmiesznianie tej postaci osłabiło efekty zastosowania przez Gombrowicza receptury szekspirowskiej - od tragedii do farsy. Dlatego gorzkie refleksje o porządku tego świata, gombrowiczowskie credo, nie brzmiało należycie przejmująco, brakowało w tym pasji. Bo przecież tylko wyobraźnia Henryka była omotana przez sen, nie jego sądy o świecie.
W końcu Gombrowicz zwyciężył, szczególnie wtedy, gdy na scenie pojawił się Zbigniew Zapasiewicz - Pijak - najbardziej gombrowiczowski ze wszystkich odtwórców. Jest to wielki sukces tego aktora. Równie gombrowiczowskie były liczne, a znakomicie zagrane postacie drugorzędne.
Wystawianie Gombrowicza, pisarza, którego twórczość tak się roi od paradoksów, nie jest łatwe. Dużo upłynie jeszcze premier, zanim wykrystalizuje się w świadomości reżyserów i teatrów styl gombrowiczowski. Ten pisarz, tak dogłębnie polski a zarazem uniwersalny, dał jedną cenną wskazówkę. Grając "Ślub" należy na scenie ewokować rzeczywistość dogłębnie polską, dopiero wtedy stanie się uniwersalna. Nie można zatem umieszczać akcji tej sztuki wszędzie i nigdzie. Gombrowicz może stać się naszym znakomitym teatralnym towarem eksportowym, bez uciekania się do obcej klasyki dramatycznej lub adaptacji.