Gomrowiczowski burgund rocznik 1946
TEN spektakl jest jak otwarta uroczyście i z pełną świadomością celebry butelka starego wina ze znanej piwnicy i winnicy. Wino ma wspaniały aromat, jest idealnie dojrzałe, wyrafinowane w smaku. Umówmy się, skoro pochodzi z winnic Witolda Gomrowicza, że jest to burgund. Więc burgund, który należy pić powolutku, którym się należy delektować. Nie bierze się takiej butelki na piknik ani nie stawia jej dla byle kogo. Jej wniesienie na stół powinno być świętem.
Było świętem. Czy raczej - porzucając teren metafory - była (jest) świętem polska prapremiera .."Ślubu" Witolda Gombrowicza, którą przygotował w warszawskim Teatrze Dramatycznym Jerzy Jarocki. Napisaną w roku 1946, prekursorską - jak wszystkie niemal utwory autora "Ferdydurke" - sztukę, polski teatr zawodowy wprowadził do swego repertuaru po prawie 30 latach. Jej treści, wielowarstwowy kalejdoskop znaczeń, język, poetyka odbijały się literacką czkawką w utworach, które - napisane później - przeszły triumfalnie przez polski dramat i teatr jako kamienie milowe tzw. awangardy. Był więc Beckett i teatr absurdu, był "Indyk" i "Tango" Mrożka, był Grochowiak, Łubieński, pomniejsi - nie było oryginału.
Sięgnął po niego ten sam Jerzy Jarocki po raz pierwszy w roku 1960, wystawiając "Ślub" w studenckim teatrze STG w Gliwicach. Potem mierzył się ze "Ślubem" jeszcze trzykrotnie (spektakl w Schauspielhaus w Zurychu - r. 1972 i dwa razy fragmenty opracowywane z dyplomantami PWST w Krakowie i Warszawie), aż po obecne przedstawienie warszawskie. Przedstawienie znakomite, posiadające jednak sygnalizowane już cechy uroczyście i z pełną świadomością realizowanej celebry.
Innymi słowy: Gombrowicz potraktowany został przez reżysera jak klasyk. Klasyk, któremu jeszcze nie trzeba dorabiać "gęby", by zbliżyć go własnym czasom i możliwościom percepcyjnym. Jak zwykle u Jarockiego na scenie panuje porządek myśli: koncepcja inscenizacyjna jest konsekwentnie przeprowadzona, przejrzysta. Operacja teatralna - Gombrowicz i jego formuła wielkiej gry międzyludzkich sytuacji i układów - dokonana z zimną precyzją. Jak zwykle u Jarockiego, spektakl jest potwornie logiczny i nieco chłodny. Jak zwykle też - piękny.
Nieliczne skreślenia tekstu zamieszcza reżyser w programie, gdzie, wyznaje też: "wielowątkowość i wieloznaczność sztuki, o której sam Gombrowicz, pisał, że jest senna i pijana i szalona i ja sam nie umiałbym odczytać jej w całości, tyle tu mroku, zmusza teatr do. wyboru". Ten wybór nie zubożył "Ślubu". Na scenie przez trzy godziny toczy się walka głównego bohatera z własnym sennym widzeniem. Henryk - polski żołnierz II wojny światowej, w spektaklu świetnie sobie z tą rolą radzący Piotr Fronczewski - gdzieś we Francji, na lotnisku, śni dom i ojczyznę, rodziców i narzeczoną. Sen jest jednocześnie kreacją pewnej rzeczywistości - nowej, zdeformowanej, skłamanej. Dom to nie dom, tylko karczma lub królewski dwór, rodzice są karczmarzami, ale z woli śniącego stają się parą królewską, narzeczona to dziewka służebna w karczmie, ale i księżniczka z woli bohatera... Wszystko pogmatwane, wieloznaczne, pełne skojarzeń, rządzące się własną logiką - sen i rzeczywistość, pragnienia i kompleksy; to, co pomyślane i to, co dokonane.
Pisze Gombrowicz: We śnie wszystko jest brzemienne straszliwym a niedocieczonym znaczeniem. "Ślub" Jarockiego tę straszliwą niedocieczoność zanczeń przekazuje okrutnie i... elegancko. Konkluzja powstaje jedna: człowiek jest poddany temu, co tworzy się między ludźmi i tylko te więzi i układy nas STWARZAJĄ. Tylko one określają cokolwiek. Taka apoteoza, filozoficzne dowartościowanie formy (bo czymże innym są związki międzyludzkie, ich zewnętrzny wyraz?), domaga się od teatru bezbłędnych środków warsztatu. Nie wystarczy wygłaszać kolejne kwestie tekstu, trzeba ten tekst przełożyć na serię działań, które - zsumowane - muszą wystarczyć za przesłanie, ideową wykładnię i wyższy sens.
To się udało. "Ślub" - ów, jak chce autor, "korowód masek, gestów, krzyków i min" - zagrany został jednocześnie "sztucznie" i "normalnie". Utrafiono w ów gombrowiczowski ton - między realizmem a groteską, między farsą a rzeczą śmiertelnie serio i naturalną. Może sobie pogratulować roli Piotr Fronczewski (Henryk) i Zbigniew Zapasiewicz (jego protagonista, pijak), Ryszarda Hanin i Józef Nowak (rodzice), Wojciech Pokora i cała reszta, to jest bardzo wybitni aktorzy grający chórek i tło. Może sobie pogratulować autorka scenografii (brązowo-czarne lotnisko z rzeczywistości i mar sennych) - Krystyna Zachwatowicz oraz twórca muzyki (niepokojącej, zróżnicowanej, wielomotywowej) - Stanisław Radwan. A przede wszystkim - może sobie pogratulować Jerzy Jarocki. O "Ślubie" możną by (może trzeba) długo i na różne sposoby. Że pozwolę sobie raz jeszcze zacytować autora: "Każdy utwór literacki dzieje się na rozmaitych planach, bliższych i dalszych (-)..."
Odkrywanie tych planów to przyjemność zawrotna; odkrywanie ich teatralnej transpozycji zwieksza tej przyjemności intensywność. Pozostawiam ją w całości widzom.