O wykorzenionych
Kiedy w roku 1957 w Teatrze Dramatycznym odbyła się prapremiera polska i światowa "Iwony księżniczki Burgunda" Witolda Gombrowicza, opublikowanej ponad 30 lat wcześniej w "Skaman-drze", było to zwrócenie uwagi na utwór z dwudziestolecia międzywojennego, który nieźle pasował do tych tendencji, które właśnie poszukiwały sztuk nieco fantazyjnych, nieco ironicznych.
Niestety obecna premiera na scenie tegoż Teatru Dramatycznego "Ślubu" Gombrowicza, mimo znakomitej obsady, w której nawet epizody powierzono scenicznym gwiazdom, nie zabrzmiała podobnym współdźwiękiem z aktualnymi tendencjami, ostrzejszymi w wyrazie.
Dystans czasu między powstaniem utworu (1944 r.) a jego realizacją nie jest większy niż w przypadku "Iwony księżniczki Burgunda". Robota aktorska sprawna. Również znakomita reżyseria Jerzego Jarockiego. Współpracowała z nim Krystyna Zachwatowicz jako scenograf z wielką inwencją. Nie brak doskonałych popisów aktorskich od wytrawnej cyzelacji Ryszardy Hanin w roli matki, do rewelacyjnej małponady Jadwigi Jankowskiej-Cieślak w roli Mani - swoistego Kopciuszka. Imponują wszechstronną sprawnością Piotr Fronczewski w roli głównej, ekspresją Zbigniew Zapasiewicz w roli pijaka, dostojnym stylizowaniem Andrzej Szczepkowski w roli kanclerza, wspaniałą maską Czesław Kalinowski w roli biskupa Pandulfa.
Mimo to na premierze, na którą tak się ciśnięto, że pękły kordony portierów i bileterek, a w braku miejsca zwarty tłum siadł na podłodze w przejściach między krzesłami (!) - po przerwie tłok się przerzedził, zaś na zakończenie brawa nie były tak huczne, jak można było sobie obiecywać. Jak to sobie tłumaczyć? Spróbujmy!
"Ślub" Gombrowicza wydaje się jakby przymglony, nawet w zestawieniu z paru sztukami napisanymi w owymże czasie, a nawet nieco wcześniej, że wymienię choćby "By podnieść różę" Trzebińskiego. Czyżby mniej był odporny na korozję czasu? A może ma tu znaczenie rozbieżność doświadczeń?
Gombrowicz dopiero w ostatnim okresie swego życia powrócił do Europy. Cały czas wojny, a także lata, które po niej bezpośrednio nastąpiły, spędził w Argentynie. A był to czas najostrzejszych doświadczeń historycznych, które przeżyte bezpośrednio musiały głębiej rzeźbić dusze niż obserwowane z dala. Gombrowicz, choć zyskał perspektywę, został wyzuty z najtwardszych doświadczeń stulecia oraz ich następstw, co dotyczy także tych, którzy urodzili się po wojnie, w świecie po niej ukształtowanym. Skłania to do innych hierarchii w tragizmie. Przy całej sprawności filozoficznej autora, bohater Gombrowicza wyraża przeżyciowość przekreśloną w Europie przez II wojnę i jej następstwa. Stąd świadoma sztuczność przeżyć i pozerstwo bohaterów Gombrowicza przestaje być dramatyczne, staje się zbyt dla nas dziecinne. Gdy dodamy, że dialog w "Ślubie" jest bardzo narracyjny, tym trudniej poddać się sugestii nam, wykorzenionym z iluzji powojennych.
NATOMIAST jeżeli wstrząsy naszego stulecia przyjmować w oderwaniu od wojny, lecz w perspektywie przemian cywilizacyjnych warto zanurzyć się w lekturę takich powieści jak "W słońcu" Juliana Kawalca. August Kowalczyk wykroił z niej adaptację "Stary, Głupi i Anioł", przyozdobił piosenkami Jana Pietrzaka i dał z tego półtoragodzinne widowisko na Scenie Kameralnej Teatru Polskiego.
Rzecz ilustruje tragedię starego chłopa, wyzutego na skutek urbanizacji z życia, które było jego treścią. Łączy się to logicznie z aktualnymi alarmami o ochronę środowiska i znakami ostrzegawczymi na drogach cywilizacji. Czy jednak mimo doskonałej obsady z Tadeuszem Fijewskim w roli głównej otrzymaliśmy rzecz scenicznie udaną? Raczej nie.
Błąd zapewne tkwi nie w robocie, zwłaszcza aktorskiej, lecz w trudnościach, jaką stanowi wykrojenie widowiska z takiej właśnie prozy, na wskroś medytacyjnej. Sądzę, że nadaje się tylko na monodram i to krótszy. Zawiodło rozbudowanie tego na półtoragodzinny spektakl, w którym notabene partnerzy sprowadzeni zostali do roli żywej dekoracji.
STARY z powieści Kawalca jest przedstawicielem formacji ludzkiej, która odchodzi w naszych oczach w przeszłość. Takie nieuniknione odchodzenie bywa prawdziwie tragiczne. O innej formacji folklorystycznej, która już odeszła za mgłę, jak to jest wyrażone za pomocą przeźroczystej kurtyny w końcowej scenie spektaklu, mówi komedia muzyczna Jakuba Zonszajna "Herszele z Ostropola" pokazana przez Teatr Żydowski w reżyserii Jakuba Rotbauma i scenografii Aleksandra Jędrzejewskiego. To przedstawienie w zasadzie swej sentymentalne jest grane z prawdziwa werwą przez zespół, w którym rej wodzą Szymon Szurmiej, w rolach Zapowiadacza, Binema, Asystenta i... kapitalnej Staruszki, Michał Szwejlich, w roli tytułowej, Seweryn Dalecki jako Bogacz i Stefania Staszewska jako jego żona. Fabuła mówi o tym jak małomiasteczkowi biedacy dają sobie radę ze skąpym wyzyskiwaczem. Jest śpiew i rodzajowe tańce. Rzecz dzieje się w XIX wieku, ale aż do I wojny światowej istniał taki folklor w środkowo-wschodnlej Europie, zaś do II były jeszcze jego relikty. Teraz to tylko wspomnienie tradycja.
MOŻE zaskoczyć, że łączę w jednym szkicu relacje z widowisk tak różnych. Ale mają wspólny mianownik. Wszystkie mówią o czymś co stało się skazane na odejście: przemianom świata towarzyszą tragedie, te mniejsze i te większe.