Trochę jakby gęba...
No i doczekałem się. "Kultura" paryska w ostatnim numerze włóczy mnie po swoich łamach jak rudą sukę, nazywając kocmołuchem z "kuchni polskiej", jak za dawnych, dobrych lat. Ponieważ zaś równocześnie w Ojczyźnie kilka osób chętnie nabiłoby mi guza, a także niektórzy w "Tygodniku Powszechnym" nie byliby od tego, aby pobłogosławić temu zabiegowi, wypadnie mi więc powiedzieć, że nadszedł dla mnie jako dla publicysty czas najlepszy. Czas, w którym można spokojnie pisać od siebie, we własnym imieniu, nie przejmując się niczym, do grona czytelników, w których rozsądek się wierzy i którzy skłonni są i mnie go nie odmawiać. I dlatego ten felieton będzie o świętości nietykalnej, czyli o przedstawieniu "Ślubu" Gombrowicza w Teatrze Dramatycznym w Warszawie.
O przedstawieniu tym mówi się w Warszawie omalże szeptem. Jeszcze niedawno pewien znajomy aktor, spotkany w sklepie "Junior", gdzie ubiera się obecnie "elegante Welt" wszystkich generacji, wciągnął mnie między wieszaki z konfekcją, aby zapytać zupełnie szczerze, co ja o tym sądzę, bo na otwartej przestrzeni można jedynie uklęknąć i bić czołem o podłogę.
Otóż sądzę o tym, że jest to ogromny sukces. Ogromny sukces Jerzego Jarockiego, reżysera, który ma w rękach prawdziwy żywioł teatru i czegokolwiek się dotknie, to mu się z tego rodzi szczere złoto. A także Krystyny Zachwatowicz, scenografa, która stworzyła dla tego widowiska oprawę piękną i dwuznaczną, ze złomu i gronostaju, tandetną i wykwintną.
Jest to także sukces pewnych pryncypiów, o które zresztą, jak sobie to czytelnicy przypominają, upominałem się swego czasu na tym miejscu, a które głoszą po prostu, że jeśli coś w kulturze polskiej istnieje i jest tak ważne jak Gombrowicz, to powinno w tej kulturze funkcjonować, pozwalać się dotykać i oglądać.
Jest to więc sukces teatru tym trudniejszy do osiągnięcia, że przedmiotem tego wszystkiego jest właśnie "Ślub" Gombrowicza.
To nie jest żaden głupi paradoks. Mój Boże, co się z tą sztuką przez te lata stało! Albo co się stało z nami, skoro to wszystko pozostawia nas w tak dokładnej, tak doskonałej obojętności! Kiedy siedziałem w teatrze, uporczywie przypominała mi się sytuacja, która zdarzyła się była przed paroma laty, kiedy to do Krakowa, na Festiwal Filmów Krótkich, zjechał słynny francuski rzeźbiarz Cezar. Chcąc uczcić go jak należy krakowscy artyści postanowili pokazać Cezarowi teatr Kantora. Poszliśmy więc do kantorowskiej piwnicy, gdzie przedstawienie już się rozpoczęło, tak więc już przed wejściem na salę widać było, co się dzieje we wnętrzu. Cezar stanął w progu, rzucił okiem na widowisko i zanim wciągnięto go do środka, zdążył tylko wyszeptać z rozpaczą: - Mon Dieu, to jest awangarda, ja to widziałem czterdzieści lat temu!...
Kilkanaście lat temu, na deskach tego samego Teatru Dramatycznego, oglądaliśmy Gombrowicza "Iwonę, księżniczkę Burgunda". Nie wiem, czy "Iwona" jest lepsza od "Ślubu". Pewnie jest zabawniejsza, przynajmniej taką pozostała w mojej pamięci. Ale przedstawienie "Iwony" było ewenementem. Ze sceny przemawiał do nas nowy wówczas język, nowy styl kojarzenia, paradoksy zaskakiwały swoją paradoksalnością, bluźnierstwa uderzały swoim bluźnierstwem. Młodzież waliła do teatru, a potem już prywatnie mówiło się "gombrowiczem".
"Ślub" ogląda się jak znakomicie opracowany wykład z historii literatury. Być może jeszcze przed kilkunastoma czy dwudziestoma laty kulalibyśmy się ze śmiechu, że król-ojciec mówi z chłopska, a królowa-matka woła "Hendryś!" na swego panującego syna. Wstrząsałaby nami walka na miny i ów "palic" wszechwładny, co rozładowuje wszelką celebrę i autorytet, teraz jednak główną sprawą, która w czasie owych dramatycznych utarczek Henryka z Pijakiem przychodzi do głowy, to refleksja, jak ubogo odmienia się wyraz "świnia" w języku polskim: świnia, świństwo, świńska świnia - i to wszystko, co udaje się z tego wykrzesać! No i nareszcie owa myśl głębsza, o dialektyce władzy, którą już dawno historyk zawarł w wiekopomnym zdaniu: "Napoleon, kiedy poczuł się nieomylny, zwiększył siły policji". To zdanie powtórzyła nam literatura i dramaturgia setki razy i nie wiadomo, czy śmiać się nad nim, czy płakać. Na pewno jednak najtrudniej przyjąć je za objawienie, którego wyglądaliśmy jak kania dżdżu.
I chyba tylko raz w ciągu całego tego spektaklu Gombrowicz potwierdził swoją wielkość. Było to po zapadnięciu kurtyny, kiedy publiczność, zgromadzona na sali, znalazła się w sytuacji, kiedy trzeba się było jakoś odnieść do tej całej sprawy. A więc jedni, odklaskawszy swoje, podnieśli się z miejsc, aby wyjść do szatni. Inni jednak, uważając, że jakby nie było, trzeba jednak pasować zdarzenie na kosmiczne, siedzieli nadal i klaskali uparcie. W ten sposób ci, co klaskali, nie dawali przejścia tym, co stojąc chcieli wyjść. Ale nie wychodząc dawali przecież tym samym rodzaj "standing ovation", na którą nie zdobyli się nawet siedzący i klaszczący entuzjaści. Powiało "gębą" i "dupą", co świadczyłoby o tym, że Gombrowicz nie ze wszystkim się jednak zestarzał. Ale wieszcza, niestety, nie da się z tego zrobić.