Artykuły

Wolność po pięćdziesiątce

- Swojej roli w "Świecie według Kiepskich" nie traktuję już dziś w kategoriach plamy na honorze, a nawet, wraz z teatralnymi kreacjami w Molierowskim "Chorym z urojenia" czy "Scenariuszu na trzech aktorów" Bogusława Schaeffera, uważam ją za jedno ze swoich największych osiągnięć - mówi aktor Andrzej Grabowski w wywiadzie dla "Polski".

W garażu trzyma Chryslera, ale na co dzień jeździ chopperem Yamahy. Nad konie mechaniczne przedkłada jednak żywe. Dlaczego? Bo koń ma osobowość i jest nieobliczalny. Nieobliczalny bywa też sam Andrzej Grabowski. Okupuje to kacem moralnym. Wycisza się w klasztorze. Gra bardzo dużo, ale starannie dobiera role. Aktorstwo bowiem traktuje nie tylko w kategoriach pracy zarobkowej, ale i wyzwania. Nawet kiedy wciela się w Ferdka Kiepskiego. H.M.: W nowym "Pitbullu" Gebels kuleje. Mętnie tłumaczy: a to że był w Toruniu, a to że źle stanął. Jak było naprawdę? A.G.: To nie sprawa Gebelsa, ale moja, Andrzeja Grabowskiego. Miałem wypadek na motocyklu. Coś poważnego? - Dałem się podpuścić. Ktoś zajechał mi drogę, potem mijając się, powiedzieliśmy, co o sobie myślimy, w końcu ja zajechałem drogę jemu i okazało się, że nie zostało zbyt wiele czasu na zahamowanie. Aby uniknąć poważniejszego wypadku, złożyłem się na asfalcie. Motor waży ćwierć tony. Przygniótł mnie i w efekcie mamy sztywne nogi - ja, Gebels i Kiepski. Kolano całe? - Skończyło się na zerwanych więzadłach.

Ma Pan dużego, eleganckiego chryslera. Po co Panu ten motor?

- Spełniam młodzieńcze marzenie. Kiedy byłem dzieckiem, fascynowały mnie te wszystkie WSK-i, gazele, SHL-e i junaki. Chciałem mieć choćby komara, ale rodzice nie pozwolili mi nawet na motorynkę. Potem, kiedy już mogłem kupić motor bez pytania, w Polsce motocykle w ogóle zniknęły z szos. I gdy niedawno znów zaczęły jeździć i były ładne, stylowe, to na pięćdziesiąte urodziny sprawiłem sobie niewielką yamahę 750.

Koledzy nie zazdroszczą udziału w motocyklowych zlotach?

- Na zloty nie jeżdżę, choć jestem zapraszany. Wiem, jak wyglądają takie imprezy: za dnia faceci szaleją na motorach, a nocne balangi ciągną się po świt. Boję się, że połknę bakcyla i nie będą robił nic innego, tylko jeździł po zlotach

Widział Pan reklamę, w której do mężczyzny siedzącego w domu opieki podchodzi pielęgniarka z popularnym napojem. On sięga, mówiąc: "Nigdy tego nie próbowałem"? A potem robi inne rzeczy, których nigdy nie próbował: skacze na spadochronie, wyznaje miłość koleżance ze szkoły itd. Czy ten motor jest dla Pana katalizatorem przygód?

- Toś mnie pan podsumował (śmiech). Ale tak poważnie, nie traktuję mojej yamahy w kategoriach objawu męskiej menopauzy. Wprawdzie motor daje mi poczucie wolności, ale dla mnie to tylko erzac konia.

Erzac konia? Myślałem, że w motocyklu podoba się Panu przede wszystkim prędkość

- Prędkość nie jest najistotniejsza. Przed laty z pasją uprawiałem jazdę konną, a teraz nie mam na nią czasu. Tymczasem motor wymaga mniejszego zaangażowania czasowego niż koń. Aby pojeździć, nie trzeba organizować wypadu do stadniny, wystarczy włożyć skórę i zejść do garażu. I tu zaczynają się schody, bo jazda motocyklem jest znacznie łatwiejsza i sprawia mi mniejszą frajdę. Konie mają osobowość, są nieobliczalne. Można trafić wariata albo złośliwca. Motor złośliwy nie jest. Co najwyżej - kierowca.

Motocykl to niejedyna fanaberia. Kilka lat temu kupił Pan specjalny garnek, w którym gotuje się lepiej, szybciej i zdrowiej. Podobno lubi Pan gotować.

- To prawda. Nie sądzę jednak, żebym lubił, gdybym musiał to robić codziennie. A tak, kiedy staję za kuchnią od przypadku do przypadku, to i owszem. Zdarza mi się na przykład wracać o północy z planu i szperać po lodówce, aż znajdę coś, z czego do piątej rano robię pasztet. Lubię gotowanie, wycisza mnie. Ale nie bawię się w potrawy typu carpaccio. Nie dlatego, że nie znam czy mi to nie smakuje - wręcz przeciwnie. Ale najwięcej satysfakcji daje mi robienie rzeczy pracochłonnych: pasztetu, bigosu, ciast.

A satysfakcja z częstowania?

- Zdecydowanie. Po pierwsze, jedzenie sprawia mi mniejszą frajdę niż gotowanie, a po drugie, lubię gości. W ogóle lubię ludzi.

Na ulicy sprawia Pan zgoła inne wrażenie.

- Nieprzystępnego kabotyna? Tak, to taki mój odruch obronny.

Przed kim?

- Przed Ferdkiem Kiepskim, którego gram od dziewięciu lat, więc dla większości przechodniów na ulicy jestem Kiepskim. Lubią podejść do mnie, zapytać, jak leci, czasem zaprosić na browara. Gorzej, że ja tego nie lubię. Wprawdzie swojej roli w "Świecie według Kiepskich" nie traktuję już dziś w kategoriach plamy na honorze, a nawet, wraz z teatralnymi kreacjami w Molierowskim "Chorym z urojenia" czy "Scenariuszu na trzech aktorów" Bogusława Schaeffera, uważam ją za jedno ze swoich największych osiągnięć. Ale nie znoszę, jak ktoś mnie tak tytułuje i traktuje. Potrafię być wtedy bardzo niemiły.

Jak bardzo?

- Na tyle, żeby mieć potem kaca moralnego. Kiedyś nocą na stacji benzynowej, gdy wracałem skądś zmordowany i zły, Bogu ducha winny człowiek powiedział do mnie "Cześć, Ferdek". I wtedy adrenalina skoczyła mi szczególnie wysoko. Przyparłem gościa do muru, uniosłem nad ziemię i wysyczałem w twarz parę niecenzuralnych słów. On patrzył na mnie, kompletnie nie rozumiejąc, o co mi chodzi. Ja patrzyłem na niego i wiedziałem, że się zagalopowałem. Że on włożył w to powitanie całą serdeczność, a ja odpowiedziałem mu stekiem wyzwisk. Nie wiedziałem, co zrobić. Przeproszenie go, tłumaczenie, że miałem zły dzień, odjechanie bez słowa - wszystko wydało mi się głupie. Wybrałem wariant najgłupszy z możliwych - odszedłem do samochodu.

Kim jest dziś Andrzej Grabowski: na powrót aktorem dramatycznym czy wciąż jeszcze komikiem?

- W zasadzie nie potrafię określić, kim jestem w zawodzie. W teatrze praktycznie już nie gram. Po wznowieniu produkcji "Świata według Kiepskich" znów jestem Ferdkiem, więc aby zwalczyć ten wizerunek, unikam komedii i staram się wybierać role, że tak powiem, z przeciwnej strony kija. Takie jak Gebels.

A jednak wciąż pozostaje Pan wierny kabaretowi.

- To mój azyl. Po dwóch miesiącach kręcenia "Świata według Kiepskich", na planie którego przez 12 godzin dziennie siedzę przed telewizorem albo prowadzę rozmowy z Paździochem pod kiblem, albo po pracy na planie "Pitbulla" i włóczeniu się po prosektoriach, moja psychika jest mocno nadwyrężona. Kabaret pozwala mi od tego uciec. Dlatego w soboty jeżdżę w Polskę, aby na świętach dyszla albo spotkaniach prawników przez godzinę monologować przed publicznością, mając do dyspozycji tylko mikrofon. Estrada nie jest łatwym kawałkiem chleba. Najwięksi aktorzy nie dawali sobie z nią rady. Bo jeśli w ciągu dwóch czy trzech minut nie spowoduje się, że publiczność wybuchnie śmiechem, lepiej zejść ze sceny.

Panu się to zdarza?

- Nie, choć nie ukrywam, że na estradzie często muszę wspinać się na aktorskie wyżyny, na gorąco przysposabiając monologi pod kątem publiczności. Zwykle czar pryska koło północy, wraz z pierwszym "Ferdek, ku*wa, Ferdek" spod estrady. Wtedy powtarzam sobie, że aktor ma coś z prostytutki i płacą mi za to, że tu jestem. Obojętne, czy to Teatr Wielki, czy amfiteatr w przysłowiowym Kłaju.

Sam Pan tego chciał.

- Kiedy w dzieciństwie pod wpływem "Rzymskich wakacji" marzyłem o aktorstwie, miałem zupełnie inne plany. Uwiódł mnie wielki świat, a najbardziej potańcówka na barce pod Zamkiem św. Anioła. Gregory Peck - piękny, Audrey Hepburn - jeszcze piękniejsza, w tle zdecydowanie mniej ładna budowla. Chłonąłem ten obraz, przekonany, że nigdy tego nie zobaczę na własne oczy. Żelazna kurtyna i Gomułka sprawiali, że wyjazd do Rzymu wydawał się tym, czym teraz lot na Marsa. A tymczasem kilka lat temu dostałem główną rolę we włoskim filmie. Ostatniego dnia zdjęciowego kręciliśmy scenę, kiedy wiozę przez Wieczne Miasto na trójkołowcu świnię, którą ukradłem. Jakby tego było mało, jestem goły, bo musiałem spalić zakrwawione ubranie. Zdjęcia kręcono dokładnie w miejscu, o którym marzyłem wdzieciństwie. Barki już nie było, ale Zamek św. Anioła nadal tam stał i platany rosły tak jak 40 lattemu. I nagle ja w tym wszystkim goły jak święty turecki - to była czysta metafizyka. Wprawdzienie wyglądam jak Gregory Peck,za partnerkę mam świnię, a nie Audrey Hepburn, ale znalazłem się w miejscu, o którym myślałem, że nigdy nie uda mi się tam dotrzeć.

Jedno po drugim spełnia Pan swoje chłopięce pragnienia: motor, Rzym... A co z dziecięcym pomysłem zostania księdzem?

- Na razie nie planuję. Mój dziecięcy świat powstał w Alwernii wokół filmów wyświetlanych przez objazdowe kino Sylwka Kapcia i kościoła z cudownym obrazem "Ecce Homo". Alwernia, w której przed wojną mój dziadek miał kopalnie glinki ogniotrwałej, jest miasteczkiem podkrakowskim zbudowanym w XVII w. wokół klasztoru Bernardynów. Do dziś przyjaźnię się z gwardianem Alwernii, ojcem Bartłomiejem. Kiedy mam wszystkiego dość, przyjeżdżam do niego. Każda nasza rozmowa jest czymś w rodzaju terapii. Zawsze mogę zapytać go o imponderabilia. Bo jak mawiał mój stary znajomy, Romek Groszek,za komuny było lepiej: na czwarte piętro wchodziłem bez zadyszki i wypijałem trzy czwarte litra wódki, a następnego dnia normalnie szedłem do pracy. Dziś nie ruszam się już z domu i nawet ćwiartki nie wypiję.

CV

Andrzej Grabowski - aktor teatralny i filmowy, artysta kabaretowy, nagrody: m.in. Grand Prix Toruń 1986, główne nagrody w Szczecinie 1987 i 1988, nagrody w Kaliszu 1988 i 1990; w 2006 odcisnął dłoń na Promenadzie Gwiazd w Gdańsku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji