Nie pogrzebani
Tytuł zapożyczyłem od Sartre'a, tak nazwał głośną kiedyś sztukę. Ale nie o nim będę mówić i nie tylko o egzystencjonalistycznym doświadczeniu ostatniej wojny. Chciałbym natomiast i ja polemizować z Martą Fik; nie z tym, czego powiedziała za dużo, lecz że zatrzymała się w swoim pięknym eseju przed jakąś nieprzekraczalną granicą, powiedziała za mało i chyba nie to, co należy. A to nieczęsto zdarza sie tej autorce.
Akurat rok temu, podczas festiwalu sztuk współczesnych we Wrocławiu, oglądaliśmy jako imprezę towarzyszącą występy teatru Cricot 2 Tadeusza Kantora z jego najnowszym programem "Umarła klasa". Wrażenie było ogromne. Doszło do tego, że jury, skrępowane regulaminem nie przewidującym nagród dla imprez towarzyszących, przyznało Kantorowi nagrodę honorową. Sprawozdawcy zgodnie uznali "Umarłą klasę" za najlepsze lub jedno z dwu najlepszych przedstawień festiwalu. Pisano sporo, nie miałem ochoty włączać się do chóru, czekałem zresztą, że ktoś powie, o co w tym przedstawieniu chodzi, co jest jego walorem niepodważalnym i najgłębszym. Nie doczekałem się. Najbliższa prawdy była drukowana w "Dialogu" rozmowa Konstantego Puzyny, Tadeusza Różewicza i Andrzeja Wajdy. Ale tylko najbliższa. Teraz wróciła do "Umarłej klasy" Marta Fik. Jak najsłuszniej zakwestionowała bełkoty, jakie się wypisuje o awangardowości Kantora i jego teatru, a celują w tvm wyznawcy wywodzący się z kręgów zbliżonych do krytyki plastycznej. Jest to potok entuzjazmu i nie kontrolowanego gadulstwa. Być może jego źródłem, a na pewno inspiracją, są manifesty własne Kantora, ogłaszane dość szczodrze, a formułowane w języku enigmatycznym, mówiąc delikatnie, dalekim od racjonalności i pojęciowej precyzji. Czy jednak artysta musi również wypowiadać się w druku? Nie tego od niego oczekujemy. Wystarczy, że potrafi aranżować takie przedstawienia jak właśnie "Umaiła klasa". Natomiast od krytyków oczekujemy w miarę jasnego przedstawienia zagadnień, racjonalizacji tego, co powstało w procesie artystycznym. Tego zabrakło w odniesieniu do ostatniego przedstawienia teatru Cricot 2. Konkluzja Marty Fik jest ogólnikowa, wymyka się z rąk, można by ja przymierzać do różnych artystów i różnych wydarzeń. "Balladyna" Hanuszkiewicza, "Lilia Weneda" Skuszanki, "Cyganeria warszawska" Hebanowskiego - ile jeszcze przedstawień potrafiłoby się przejrzeć w takim zdaniu:
" Jest to najbardziej chyba osobista i autentyczna manifestacja, związana z przeżyciami Kantora, nie animatora nowoczesnej sztuki, lecz po prostu człowieka i artysty".
A przecież wszyscy się zgadzają, że Kantor zaproponował coś zupełnie szczególnego, wyjątkowego - i to nie tylko na tle jego własnego dorobku, nie tylko na tle rozmaitych awangard i pseudoawangard, plastycznych czy teatralnych. Marta Fik pozwoliła się wpędzić w opłotki tzw. nowatorstwa. Tymczasem o "Umarłej klasie" można sensownie mówić jedynie w szerokim planie kultury polskiej. Sprawą naprawdę drugorzędną jest na przykład inspiracja, jaką posłużył się Kantor. Że znaleźli się tu Schulz i Witkiewicz, jest to, być może, kwestią przypadku albo wynikiem bliższej zażyłości artysty z tymi właśnie pisarzami. Przedstawienie nie ich pokazuje i w kronikach teatru nie odważyłbym się umieścić go pod tymi nazwiskami literackimi. Zresztą, gdy dochodzi do przekazania tekstu, staje się wyraźnie słabsze aktorsko. Rzecz wymyka się w ogóle klasyfikacjom teatralnym, znajdując dla siebie poczesne miejsce tylko wtedy, gdy mówimy o niej w kategoriach kultury. Tylko z tej perspektywy odczytać można uderzającą wszystkich wyjątkowość dzieła Kantora.
Ma ono kilka planów. Najbardziej czytelny, oczywisty, ale zarazem konwencjonalny, jest ten, ku któremu kieruje tytuł. "Umarła klasa", a wiec ludzie starzy i ludzie, którzy już umarli, a kiedyś zasiadali w jednej ławce szkolnej. I teraz Kantor wyczarowuje seans, że ci umarli i ci starzy znów wracają do szkolnych ławek. Spirytystyczno-materialistyczny zjazd koleżeński w rytmie walca Francois. Tak można by opowiedzieć treść zdarzenia i tak się ją na ogół opowiada, na tym się poprzestaje. Jest to zarazem treść i forma. Lecz i forma i treść, tak opowiedziane, wypełnione są zdarzeniami bezsensownymi, działaniami pozbawionymi logiki i jasności znaczeń. Zapewne dlatego przyznają się do "Umarłej klasy" wszyscy nowatorzy z Bożej łaski i awangardyści, są w swoim żywiole. Cóż za happening urządził im Kantor! Ile wspaniałych emocji, na przykład opuszczenie spodni przez jednego z postarzałych uczniaków! Pupa, pupa, wielka gombrowiczowska pupa...
Emocje w przedstawieniu Kantora sa, ale zupełnie inne. Każde działanie aktorskie jest logiczne, sensowne i... jakże bolesne. W lekcje "Umarłej klasy" Kantor wpisał tragiczne dzieje narodu żydowskiego, jakie dokonały się na polskiej ziemi czasu ostatniej wojny. Opuszczenie spodni to nie żart, to przypomnienie esesmanów, żandarmów, policjantów, szmalcowników czyhających po bramach domów. Manekiny rzucane na stos to zagłada narodu. Metalowa kula rytmicznie kołacze w kołysce, z której powinien rozlegać się płacz dziecka. Precyzyjnie, scena po scenie, Kantor odmierza wyroki losu, historii. Nie ilustruje jej, lecz przywołuje ją, znakiem, symbolem, ożywia w pamięci tych, którzy mogą pamiętać, w wyobraźni tych, których wrażliwość nie zrogowaciała w powszedniej stabilizacji. Sam jest wciąż na scenie jako animator milczący, na jego gest płynie z głośników muzyka, na jego gest ożywiają się kukły, poruszają się ludzie. Cóż to znaczy? Twórca Cricot 2 wymyślił dla siebie rolę milczącego konferansjera? Znaczy to chyba coś zupełnie innego, o wiele większego. Kantor jest nie tylko obecny. Na jego gest dokonuje się zagłada narodu. Na jego gest rozgrywa ...się wspaniałe patetyczne homagium, wielka msza za dusze i ciała tych, którzy nie zostali pogrzebani tak, jak nakazuje ludzki obyczaj. To motyw Antygony. Polski artysta wskrzesza pamięć o zbrodni i jej ofiarach, buduje im pomnik w duchowej kulturze swego narodu.
To wszystko brzmi dość wzniosie, wiem. Ale inaczej nie umiem opowiedzieć o tym przedstawieniu i wątpię, czy inaczej wolno o nim mówić. Zbyt wielkich spraw dotyka i zbyt tragicznych. Próba odwołania się do wczesnej twórczości literackiej Adolfa Rudnickiego niewiele pomoże. Rudnicki ledwo uszedł epoce pieców, on ze swoimi bohaterami dzielił ich los. Zdanie Nałkowskiej z "Medalionów", że ludzie ludziom zgotowali ten los, jest marmurowo piękne lecz mocno ogólnikowe. Tadek, obozowy vorarbeiter Borowskiego, wszedł w mechanizm zagłady jako jego trybik, cóż, że zgrzytający czasem, zacinający się, na ile tam można było, i zachowujący nie tylko życie dzięki temu, ale i swą wewnętrzną niezależność. Wymieniam największe książki, najboleśniejsze doświadczenia literatury tuż powojennej. Powiedzieć, że Kantor włączył się w ten nurt, bvłoby jednak o wiele za mało. On, stale obecny przed widzami kreator "Umarłej klasy", zdecydował się przyjąć na siebie odpowiedzialność za los swoich bohaterów. Osobiście powołuje ich do życia i skazuje na śmierć nieludzką. Poważny lub z błąkającym się wokół warg uśmiechem, spełnia największą rolę artysty. I tylko to jest niepowtarzalne, to fascynuje w "Umarłej klasie", w której jedynym wielkim aktorem, czarny szal owinięty wokół szyi jak żałobna wstęga, jest Tadeusz Kantor. Cała reszta, a więc groteska i liryzm, humor i gorycz, sentymentalizm odległych wspomnień, nie potrafiłyby udźwignąć wartości tego przedstawienia, nie wyjaśniłyby nigdy jego tajemnicy, nie spowodowałyby na pewno tego wstrząsu, jakiego doznajemy stając wobec "Umarłej klasy".