Demiurg z Cricot 2
TADEUSZ KANTOR JEST TWÓRCĄ AWANGARDOWYM. Dla jednych to określenie nic nie znaczy, dla innych jest ryzykowne, podejrzane, wstydliwe, zdewaluowane. Gdy jednak trzeba wreszcie nazwać dokonania Kantora w malarstwie i w teatrze, trudno nie zastosować tego określenia. Nie tylko dlatego, że od 1955 r. świadomie i programowo usiłuje on wypracować w krakowskim CRICOT 2 "totalną koncepcję teatru" opatrując swoje prace teoretycznymi manifestami. Ale dlatego, że wieloletni wysiłek artysty, głoszącego postulat awangardy w teatrze, zaczyna nabierać pełnego i dojrzałego kształtu.
Jego przemyślenia teoretyczne i poszukiwania malarskie, nieodłącznie sprzężone z praktyką sceniczną, przynoszą coraz bardziej zaskakujące efekty artystyczne. A już zgoła intrygujące są próby stworzenia teatru autonomicznego, czyli rezygnującego z interpretacji i przekazywania gotowego, napisanego tekstu na rzecz wypowiedzi-kreacji, w której tekst, słowo, czyli język jest jednym z wielu elementów "z zewnątrz", użytych w trakcie posługiwania się realnością sceniczną. Realnością, na którą według Kantora składają się "przedmioty wzięte wprost "z życia", "prawdziwe", najprostsze, neutralne, tzn. bez śladu jakichkolwiek walorów formalnych i estetycznych oraz czynności i sytuacje równie życiowe, jakieś podstawowe, nie wynikające z jakiejkolwiek fabuły". Stąd aktor - w tak rozumianym teatrze - nie musi przedstawiać i grać w tradycyjnym znaczeniu. Powinien on natomiast wykazywać ogromną zdolność koncentracji i "umiejętność "osaczania" przedmiotów". Te założenia teoretyczne Kantora, referowane tu w ogromnym uproszczeniu i skrócie, na pewno niewiele wyjaśniają w oderwaniu od konkretnego spektaklu. Są jednak niezbędne, aby zrozumieć intencje i odkrycia twórcy w jego ostatnim wystąpieniu, nazwanym seansem, a który nosi tytuł UMARŁA KLASA. Jest to niewątpliwie wydarzenie artystyczne, opornie i niemrawo rozpoczynającego się nowego sezonu teatralnego.
UMARŁA KLASA to rzeczywiście seans, przywołujący świat zatrzymanych i utrwalonych gestów, podczas którego Kantor demonstruje nie tylko swoje umiejętności kreatorskie, ale również własną osobowość artystyczną. I bardzo osobiste doświadczenia, doznania, przeżycia. Obnaża siebie, ale i równocześnie nas, uczestników seansu, przejmującym powrotem do szkoły, klasy, a więc do tego na swój sposób zamkniętego mikroświata, który w każdym z nas tkwi gdzieś na dnie świadomości. Są to przecież doznania i przeżycia najgłębsze, powracające w sytuacjach najdziwniejszych, a zdolne wyzwolić w człowieku skojarzenia i reakcje nieoczekiwane, zastanawiające.
Kantor uruchamia ten mechanizm w sposób precyzyjny i okrutny zarazem. W kilku rzędach szkolnych ławek sadza uczestników seansu - aktorów i manekiny. Jest to bowiem - o czym trzeba pamiętać - klasa umarła i na naszych oczach jeszcze, raz umierająca. Manekiny, obdarzone zastygłym, nieruchomym kształtem człowieczym i żywi aktorzy, przekształcający się w manekiny, to Kantorowski świat teatru śmierci, w którym "dopiero umarli stają się (dla żywych) zauważalni za tę najwyższą cenę, uzyskując swoją odrębność, odróżnienie, swoją POSTAĆ jaskrawą i niemal c y r k o w ą".
Manekin, który pojawił się w Kantorowskiej "Kurce wodnej" (1967) i manekiny w "Szewcach" (1970) nie zapowiadały jeszcze nowej koncepcji teatru śmierci. Dopiero w inscenizacji "Balladyny" (1974) manekiny naprawdę zostały obdarzone funkcją archetypicznej świadomości - były zastygłym rytuałem spełnienia ludzkich losów. W UMARŁEJ KLASIE koncepcja użycia manekinów, to nie tylko chwyt formalny. Ale przede wszystkim artystycznie doskonałe, teatralne sprawdzenie obsesji Brunona Schulza (ludzie-manekiny), tak sugestywnie ukazanej w "Sklepach cynamonowych". Schulz zresztą jest tu nie tylko jednym z inspiratorów Kantorowskiej wizji plastycznej i nowej koncepcji teatru śmierci; z materii Schulzowskiej, wizjonerskiej prozy Kantor stwarza wprost niesamowity w swym zagęszczeniu i intensywności klimat owej umierającej klasy. Galicyjski, żydowski, chederowy.
Ale nie tylko. Jego klasa jest też bardzo Gombrowiczowska: gdy opłakuje zmarłych kolegów i w pierwszej sekwencji, gdy wyciągnięte palce uczniów zgłaszają chęć odpowiedzi, a wyrwany do tablicy bezradnie i bez sensu powtarza podpowiadane słowa. Kantor, odwołując się do bardzo przecież prostych i niezmiennie funkcjonujących haseł-znaków, bezbłędnie trafia w Gombrowiczowski ton kpiny i drwiny. Robi to z ciętym humorem, zdumiewając zarazem, że tak łatwo można powołać naszą szkolną przeszłość, rzucając ot takie chociażby hasła: gęsi kapitolińskie, królowa Bona umarła, Idy Marcowe, żebro Adama, ucho igielne, Prometeusz, wątroba, nos Kleopatry...
W seansie Kantora uczestniczy również Witkacy. Obszerne partie tekstu z "Tumora Mózgowicza" fabularyzują niejako jego akcję, dostarczając wiele postaci i sporo problemów. A już wprost wyśmienita jest sekwencja, opatrzona w scenopisie Kantora nazwą "Kolonialna Robinsonada", inspirowana II aktem "Tumora Mózgowicza"; zniewalająca lekcja czytania Witkacego z zachowaniem jego sardonicznego śmiechu i humoru.
To paradoksalne, że UMARŁA KLASA, ostentacyjny i prowakacyjny teatr afabularny, odcinający się od tradycyjnego sposobu przekazywania tekstu pisarza - jest najbardziej literackim wystąpieniem Kantora. Nie udało się bowiem dotąd temu twórcy zbudować spektaklu, którego siłą i urodą byłoby tak ogromne spiętrzenie czytelnych znaczeń i skojarzeń właśnie literackich, przejętych - tym razem - z pisarstwa Gombrowicza, Schulza, Witkacego. Kantor, negując tradycyjne granie i przedstawianie, zagarnął jednocześnie z ogromnym sukcesem to, co inni nadaremno usiłują uzyskać, grając sztuki autora "Ferdydurke", robiąc filmy w oparciu o prozę Schulza, wystawiając Witkacego. Udowodnił, że jest w stanie zbudować spektakl z samych znaczeń, bez gotowego tekstu autorskiego i że dramaturgią staje się po prostu gotowy spektakl. Równocześnie jednak swoim wystąpieniem potwierdził przekonanie, że istotnie można tworzyć fascynujący teatr bez dramaturgii, ale nie bez literatury! I bez pisarskiej kreacji!
Sukces Kantora polega bowiem na twórczym czytaniu pisarzy, którzy inspirują i żywią wyobraźnię. Zwłaszcza Witkacego. To jego przemyślenia Kantor spożytkował najtrafniej. Nie przejmując się rzekomo utopijną koncepcją Czystej Formy w teatrze, wyprowadził z niej pojęcie realności i zasadę "swobodnego deformowania, życia", a także w dużej mierze koncepcję teatru automatów, co było przecież jedną z obsesji autora "Szewców". Wydaje się również, że twórca UMARŁEJ KLASY zrozumiał słabości współczesnej awangardy, rezygnującej zbyt niefrasobliwie ze spożytkowywania własnych, bardzo osobistych przeżyć i doznań, z tak zwanych peryferii sztuki - na rzecz wyniosłej uniwersalności i wyrafinowanego intelektualizmu. Może dlatego swój ostatni seans tak mocno nasycił uczuciem, humorem, a nawet sentymentem (muzyczny motyw przedwojennego walca Francois!). Jest w nim też jakaś bardzo przejmująca nostalgia i smutek przemijania, tragiczna bezradność wobec doznań i pragnień, w których przeplata się codzienna, często pogardzana i poniżana rzeczywistość z chęcią stwarzania czegoś wielkiego, podniosłego.
Stąd też obecność Kantora (kreatora-dyrygenta) pośród aktorów i w trakcie ich działań w UMARŁEJ KLASIE wydała mi się nie tyle potrzebna, co konieczna. Bo tym razem naprawdę stwarza on swój świat, świat autentycznych znaczeń, małych i wielkich symboli (sprzątaczka-śmierć, żywi-umarli, rytuał powtarzających się gestów i stawania się mitów). Kantor-artysta, uczestniczący w rodzeniu się nowej rzeczywistości teatralnej - jawi się w tym seansie niczym przejęty swoją rolą demiourgós. Nie tyle w znaczeniu Platońskim i Heglowskim, co pierwotnym: rzemieślnika-twórcy, który nie potrafi oderwać się od swojego rękodzieła.