Czas przeszły, czas żywy teatru Kantora
Wbrew tytułowi, wbrew temu co można by było na pierwszy rzut oka sądzić, tematem najnowszego spektaklu Tadeusza Kantora "Umarła klasa" w teatrze Cricot 2, nie jest śmierć, podobnie jak fragmenty "Tumora Mózgowicza" Witkacego nie są kośćcem wspierającym konstrukcję spektaklu, jak to miało miejsce jeszcze w "Nadobnisiach i koczkodanach", poprzedniej realizacji tego teatru.
W szkolnych ławkach, pod światłem zwykłych, żarówek, w wydzielonym kącie sali siedzą staruszkowie ubrani w trumienne, czarne stroje. "Bliscy śmierci, niektórzy już umarli", jak ich przy jakiejś okazji określi Kantor. Ten właśnie początkowy obraz - czarno ubranych staruszków patrzących nieruchomym wzrokiem, ciekawie wychylonych ze szkolnych ławek - określa pierwszą warstwę znaczeniową spektaklu. Powrót do szkoły - znany zarówno z Schulza i Gombrowicza, jak i (w zbanalizowanej wersji) z niezliczonej ilości opowiadań, historyjek to w interpretacji Tadeusza Kantora nie sentymentalne i łzawe wspomnienie, nie lata "sielskie, anielskie", a niepokojąca, trochę obrzydliwa, trochę śmieszna, czasem okrutna, bardzo często drażliwa niedojrzałość. Głupie żarty, dziecinne wyliczanki, wymieszane i wyświechtane słowa-hasła, słowa-liczmany przeradzają się niepostrzeżenie w coś innego - w dramatyczne i nonsensowne sceny z "Tumora Mózgowicza", w zalążki akcji powikłanych, prowadzonych precyzyjnie i porzucanych w dowolnym punkcie, w bezsensowne uczniackie wybuchy wrzasku, w sztubacki, niezgrabny i wstydliwy erotyzm.
W początkach pracy nad kształtem dzieła taka struktura miała swój wyraźny, surrealistyczny rodowód. W notatkach Kantora dotyczących przedstawienia w pewnym momencie pojawia się wyraźna cezura - zaczyna się sen. Ta granica, choć pozostała zaznaczona w spektaklu wnoszeniem pierzyn, jednak zatarła się, motywacja przestała być jednoznaczna. Słowo sen przewija się w różnych kontekstach kilkakrotnie, ale ślad jest nikły, nie narzucający żadnej interpretacji, raczej już sugerujący jedną z możliwych. "Umarłej klasy" bowiem nie sposób interpretować jednoznacznie. Jest to spektakl o wyjątkowej, nawet w stosunku do wcześniejszych realizacji Kantora ilości sensów, znaczeń, możliwości; spektakl, który jest - jak zwykle w Cricocie - związany z teoretycznymi rozważaniami o walorze ogólnym. Kantor należy do tych niewielu reformatorów teatru, wśród wielu zniechęconych wszechwładną dominacją XIX-wiecznych konwencji, którzy odwołują się w swych rozważaniach nie tylko do tradycji teatralnej i do tego, co dzieje się w teatrze światowym nowego, ale którzy mają w polu widzenia całą sztukę XX wieku i wszystkie jej głębokie nieraz bardzo i zasadnicze przemiany. Należy do tych, którzy w w swej t e a t r a l n e j działalności podjęli konsekwencje zmian w sztukach plastycznych; którzy wyciągnęli wnioski ze wszystkich niemal twórczych dokonań na tym polu, od Duchampa poczynając, poprzez tak ważne dla teatru właśnie wydarzenie jakim był happening.
Cricot 2 przeszedł okres "teatru happeningowego". Na czym polegała ta specyfika? Otóż w tradycyjnym teatrze istnieje głęboki podział pomiędzy widzem a aktorem. Podział wynikający z samej struktury tego rodzaju teatru, niemożliwy do zlikwidowania poprzez zniesienie rampy, przeniesienie aktorów między widzów lub odwrotnie. Aktorzy w teatrze "przdhappeningowym" (traktujmy to określenie jak najbardziej umownie) działają i istnieją w innym niż publiczność, fikcyjnym wymiarze czasowym. Happening ten rozdział zlikwidował - widownia i aktorzy happeningu działają (czy mogą działać) w tym samym czasie. Widz jest świadomy, że uczestniczy w czymś jednorazowym, rozwijającym się wokół niego i nie mającym już swego powtórzenia czy kontynuacji. Stąd inna postawa widza, stąd i możliwość (teoretyczna, ale często i praktycznie realizowana) współuczestnictwa. Jest to niewątpliwie jedna tylko cecha happeningu, z której konsekwencje wyciągnął teatr Tadeusza Kantora najpełniej w "Kurce wodnej". Inną cechą istotną happeningu jest symultaniczność wielu akcji nie prowadzących, jak to ma miejsce w tradycyjnym teatrze do jednej pointy, do jednej, spinającej wszystko jak klamra konkluzji. Ta, cecha happeningu weszła do "Kurki wodnej", stała się jednym z głównych wyznaczników budowy "Nadobniś i koczkodanów", pozostała w "Umarłej klasie". Kantor, który potrafił w Cricocie wyciągnąć teatralne konsekwencje z tendencji, która zaowocowała na gruncie sztuk plastycznych "sztuką biedną", który sięgnął do teoretycznych przesłanek "sztuki niemożliwej" wyciągnął też konsekwencje z happeningu. Po dwu jednakże wymienionych tu realizacjach możliwości te zaczęły się wyczerpywać. Rzecz jasna, można by dalej - i prawdopodobnie z coraz większym powodzeniem u publiczności - kontynuować znalezione rozwiązania, powtarzać je, tworzyć własny "styl", własny "język teatralny". Nic jednak nie może być dalsze artystycznej osobowości i temperamentowi Kantora jak taka postawa. Teatr posthappeningowy wypracował już cały repertuar znanych, a więc i pozbawionych artystycznego ryzyka chwytów. Zaś jednym z naczelnych stało się odejście od utartych konwencji, tzw. awangardowość, która coraz powszechniej dewaluując się w masowych i bezmyślnych działaniach stawać się zaczęła drogą coraz wygodniejszą i coraz tłumniej uczęszczaną.
I w tej sytuacji Kantor ze swym teatrem rozpoczyna nowe poszukiwania, przechodzi na inne obszary. Jakie? Dość niespodziewanie (a może właśnie najbardziej konsekwentnie) "wraca do teatru". Podejmuje rozważania Craiga nad rolą aktora i marionety, rozważania, które mają go zaprowadzić do dalekich konkluzji. Ich konsekwencją pierwszą i najbardziej widoczną są kukły dzieci zrośnięte z aktorami, kukły będące obrazem ich dzieciństwa, zawadzające, dręczone, budzące zniecierpliwienie porzucane wreszcie niedbale i bezmyślnie. Sami aktorzy też po trosze stają się marionetkami. Wleczeni, przerzucani, szarpani, są w spektaklu " Umarła klasa" nie tylko staruszkami, ale i umarłymi. A umarły, podobnie jak marioneta, jest bezwolny, nie może się bronić. Wydany jest na wszelkie manipulacje, bezbronny wobec ludzkiej ciekawości. Podobne cechy ma aktor. Wydany jest również na ludzką ciekawość, obnażony, pozbawiony wstydu i możliwości obrony. Rzecz jasna, marioneta wszystkie te cechy, które ma umarły (a więc i aktor, a w dalszej kolejności i artysta), ma spotęgowane, wyraźniejsze, niejako bardziej dosłowne. Ułożyć by można następujący ciąg: marioneta - umarły - aktor - artysta, gdzie stopień dosłowności i czytelności stale tych samych cech określających kondycję byłby coraz mniejszy, choć one same pozostawałyby niezmienne. I nie jest rzeczą przypadku, że ciąg taki pojawił się w teatrze Kantora teraz właśnie, gdy cała sztuka współczesna stawia pytania o kondycję artysty, o granice sztuki, o jej definicję, jej zakres.
W nowej realizacji Cricotu Kantor pozostaje w teatrze. W tym czasie, gdy reformatorzy szukają sposobów odnowienia tej dziedziny sztuki przez połączenie z widzami, przez wyjście w kierunku magicznego obrzędu, rytuału, wspólnej celebracji czy wspólnej zabawy Kantor oddziela aktorów od publiczności silniej znacznie niż ograniczającym przestrzeń spektaklu sznurem. Tworzy przepaść nie do przebycia, przepaść psychiczną - odmienność kondycji aktora i widza (przy wszystkich zewnętrznych podobieństwach wynikających, z faktu "przynależności do gatunku"). To właśnie pozorne podobieństwo i rzeczywista odmienność, zobaczone nagle, gwałtownie docierające do świadomości jest w spektaklu źródłem szoku, wstrząsu psychicznego. Ma on, choć nigdzie nie pada takie określenie, wszelkie znamiona katharsis. Ale jakże przewrotne to oczyszczenie, jakże odmiennymi od klasycznych reguł środkami osiągany wstrząs. Aktor - umarły, zobaczony "po raz pierwszy" w całej odmienności i całym podobieństwie do żywego człowieka, znajduje się w sytuacjach wstydliwych, intymnych, groteskowych. "Aktor ściąga na siebie pogardę i przez to poniżenie przywraca godność ludzką".
Cały spektakl "Umarła klasa" utrzymuje się na granicy ekspresji. Wyważenie akcentów - tego, co ekspresyjne i tego, co ową ekspresję ogranicza, przytłumia, poddaje rygorom nie jest sprawą raz na zawsze ustaloną. Z jednej strony sam temat, zasadniczy wątek spektaklu jest ekspresyjny, z drugiej, istnieją elementy świadomie tę ekspresję ograniczające, jak choćby wprowadzony na zasadzie "rzeczywistości gotowej", wziętej z życia, banalny i sentymentalny walc, powracający motyw podrywający aktorów do somnambulicznego ruchu (czyżby reminiscencje z "Wesela"? Kantor tak jest wrośnięty swą twórczością w krakowską tradycję artystyczną, że nie zdziwiłoby to zbytnio). Trzeba znać Kantora, jego twórczość, aby wiedzieć jak wiele osobistego napięcia i osobistego zmagania jest w owym utrzymywaniu się na granicy ekspresyjności, docieraniu do niej, zatrzymywaniu się, przekraczaniu i natychmiastowym cofaniu się - na płaszczyznę racjonalizmu, dystansu, na płaszczyznę samowiedzy i samokontroli. Owo falowanie nastroju nie jest rzeczą raz ustanowioną i trwającą w spektaklu w niezmienionym kształcie, śladem jednorazowej decyzji i jednorazowego wysiłku. Za każdym razem napięcie rodzi się na nowo - nie tworzone sztucznymi środkami, ale wynikające z saniej struktury dzieła. Kantor bowiem, jak średniowieczny reżyser, jest stale obecny wśród aktorów, prowadzi spektakl czuwając przede wszystkim nad jego wewnętrznym rytmem, nad powstającym w jego wyniku nastrojem. To on właśnie każdorazowo podejmuje decyzje, przesuwa ową niewidzialną, a przecież wyczuwalną granicę ekspresji. Tworzy to odmienność każdej realizacji, jej niepowtarzalność, jej własny, specyficzny nastrój. Pozwala odczytać za każdym razem inny, wybijający się na plan pierwszy akcent.
"Umarła klasa" bowiem ma owych planów wiele. Nie wszystkie są równie czytelne - wiele daje o sobie znać bardzo słabo, wiele jest raczej zasugerowanych i pozostawionych domyślności widza. Są zapewne, jak w każdym wybitnym dziele sztuki i takie, których sam autor sobie do końca nie uświadamia. A ponadto w "Umarłej klasie" istnieje cała warstwa znaczeniowa, której ani analizować, ani dosłownie odczytywać niesposób, ale która nadaje całości specyficzny rys, szczególny ton - warstwa znaczeń osobistych, subiektywnych i indywidualnych, do której , ani nie ma się prawa, ani możliwości docierać zbyt bezceremonialnie i obcesowo, ale która jest dla ostatecznego, kształtu dzieła niezwykle istotna.
Po tej subiektywnej i osobistej refleksji powróćmy jednak do spraw teatralnej materii "Umarłej klasy". W spektaklu tym zachowany zostaje rygorystyczny podział na widzów i aktorów. Żadnego tu mieszania, żadnego flirtu z publicznóścią. Aktorzy zachowują się, znów według określenia Kantora "jak zwierzęta w ZOO" - zajmują się swoimi sprawami, sami oglądają oglądających. Są też oglądani, a raczej podglądani przez publiczność. Dokonał tu bowiem Kantor dość prostego i bardzo nośnego odkrycia - wystarczy te same wydarzenia, tę samą akcję przenieść ze środka pomieszczenia, z osi widzenia gdzieś do kąta, aby zmienić gruntownie sytuację oglądającego. Staje się on automatycznie podglądającym, a więc postawiony jest w sytuacji dwuznacznej, żenującej, zwłaszcza w momentach, gdy przed jego oczyma rozgrywają się "kompromitujące incydenty", gdy do głosu dochodzi "pokraczny, sztubacki ekshibicjonizm". A jednocześnie ten sam widz ma poczucie uczestniczenia w wydarzeniu artystycznym, a więc w czymś uszlachetniającym, podnoszącym, czymś eo ipso wzniosłym. Jaskrawa niekoherencja tych dwu wrażeń staje się w przypadku "Umarłej klasy" jeszcze jedną formą katharsis, równie jak inne przewrotną i dwuznaczną.