Artykuły

Opowieści mało fantastyczne

"Opowieści Hoffmanna" w reż. Harry'ego Kupfera w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Jacek Hawryluk w Gazecie Wyborczej.

"Opowieści Hoffmanna" to najwybitniejsze dzieło Jacques'a Offenbacha (1819-80), twórcy licznych operetek - utwór stanowiący jego opus magnum, którego premiery w 1881 r. schorowany kompozytor już nie doczekał (uzupełniał je i częściowo orkiestrował Ernest Guiraud). Opera w pięciu aktach na podstawie fantastycznych opowiadań E.T.A. Hoffmanna jest pasjonującą historią tego artysty - poety i pisarza, kompozytora, dyrygenta, krytyka.

To w każdym calu francuska opera romantyczna i fantastyczna zarazem, łącząca komizm i groteskę z tragizmem. Owe kontrasty i zaskakujące zwroty tworzą tę partyturę. Właściwa narracja ogranicza się do skrajnych aktów, środkowe to historie zdesperowanego, nieszczęśliwie zakochanego Hoffmanna, który opowiada o trzech kobietach - "lalce, artystce i kurtyzanie" (Olympii, Antonii i Giulietcie). Choć tylko on wie, że to historie o jednej, Stelli, tej najważniejszej, z którą się rozstał (w rzeczywistości Stella to śpiewaczka Julia Marc, w której pisarz rzeczywiście się kochał).

Warszawskie "Opowieści Hoffmanna" przygotował niemiecki reżyser Harry Kupfer znany z licznych przedstawień operowych, mający już na swym koncie "Opowieści..." w Berlinie i Dreźnie. Jego inscenizację, niestety, źle się ogląda - jest ciężka, przeładowana teatralnymi gadżetami, nachalnie podpowiada subtelności libretta, mało w niej plastyczności i niemal w ogóle "fantastyki". Nie uruchamia naszej wyobraźni, nie prowokuje. Chaotyczna scenografia Hansa Schavernocha też nie pozostawia miłych wspomnień. Przesyt defilujących symboli - rekwizytów i kulawo zmieniających się dekoracji tworzy mało logiczną układankę - archaiczny komputer sterujący Olympią, paskudny fortepian z podświetlaną klawiaturą czy tandetne "niebo" świecących skrzypiec (akt Antonii). Giulietta okazuje się luksusową prostytutką manipulowaną przez swych bossów; najsłynniejszy fragment opery - barkarola - dochodzi z głośników (z nagrania archiwalnego), a po Wenecji i gondolach pozostał jedynie film wyświetlany w starym telewizorze.

Lindorf i jego kolejne reinkarnacje (Coppélius, Dapertutto, Dr Miracle) nie został poprowadzony tak, by stworzył realne przeciwieństwo głównego bohatera, jak przystało na jego alter ego. Zamiast dwóch skontrastowanych światów mamy jeden jednowymiarowy. Hoffmann zaś po prostu jest: opowiada, rozpacza, zatraca się w miłości.

Świetnie się stało, że główną partię kobiecą - tak jak to wymyślił Offenbach - zaśpiewała jedna artystka: Amerykanka Georgia Jarman. Jej Olympia zachwycała lekkością, Giulietta niemal odpychała, Antonia prawdziwie wzruszała. Partie dobrze zaśpiewanie, choć w koloraturach szaleństwa nie usłyszałem. Hoffmann tylko przyzwoity - Richard Troxell kondycyjnie nie udźwignął tej partii (a rzecz to karkołomna), słychać było w głosie chwiejność i zmęczenie. W Lindorfa i w jego diaboliczne metamorfozy wcielił się przyzwoity Claudio Otelli. Także co do pozostałych ról nie można mieć zastrzeżeń (Paweł Wunder, Anna Lubańska, Artur Ruciński). Śpiewakom brakowało jednak wsparcia w orkiestrze, leniwie prowadzonej przez Tomasza Bugaja, niekreującej kolorów, które tkwią w partyturze Offenbacha. To był zaledwie akompaniament - a w takiej operze jak ta nie jest to komplement. W sumie jak dotąd najlepszy nowy spektakl pokazany w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej od ponad roku, choć to żadne pocieszenie. W kontekście produkcji najważniejszych scen europejskich Warszawa wciąż pozostaje operową prowincją.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji