"Umarła klasa" w teatrze i na taśmie
STŁOCZONA w kącie piwnicy "izba szkolna" z czterema rzędami ławek, oświetlona jaskrawym światłem żarówek, podkreślających przechodzącą w czerń szarość dekoracji. Dominującymi akcentami są tu stosy zeszytów i książek, rozpadających się w pył i proch, a także manekin Pedla, odsyłający z lekko zdeformowanej surrealistycznie współczesności w historyczną już dziś przeszłość: w pierwsze dziesięciolecia naszego wieku. W ławkach siedzi dwanaścioro staruszków w pogrzebowych garniturach i w czarnych sukniach, z białymi twarzami i pustym wzrokiem. Czekają na znak animatora-dyrygenta; seans, który niebawem się tu zacznie, stanie się teatralnym ekwiwalentem misterium ludzkiego życia, rozpiętego pomiędzy dwoma biegunami: dzieciństwa i śmierci. Będzie poetyckim skrótem walki, jaką z widmem zagłady i unicestwienia, pogrążenia w niepamięci toczy człowiek, istota nieuniknienie śmiertelna.
I oto znak, na który czekały woskowe figurynki zatrzaśnięte w żywych ciałach, stojące nad grobem - czy już poza nim - zostaje im dany. Tadeusz Kantor stojący wewnątrz sznura otaczającego "umarłą klasę" podnosi rękę. Wtedy jedna ze staruszek wyciąga dwa palce w górę gestem znanym nam wszystkim, wiecznym dzieciom, które kiedyś chodziły do szkoły, i które nie opuszczą swych szkolnych ławek aż do śmierci. Ten gest, zakodowany w podświadomości niezliczonych pokoleń uczniów wiecznych w szkole życia, ogłasza początek misterium. Za staruszką podnosi rękę ktoś następny i jeszcze następny, zaklęci w dzieci staruszkowie podnoszą się, stają w ławkach, z tymi palcami w górze, wychyleni w kierunku niewidocznego nauczyciela. Następny gest Kantora-dyrygenta, i wraz z taktami walca "Francois" płynie dalszy ciąg seansu, jego kolejne sekwencje...
O tym przedstawieniu, zrealizowanym przed dwoma laty przez krakowskiego plastyka i reżysera, twórcę teatru eksperymentalnego Cricot 2 w Galerii Krzysztofory, już od dawna w Polsce głośno. Nie tylko zresztą w Polsce. "Umarła klasa" ma za sobą również zagraniczne tournee, przyjmowana entuzjastycznie na Festiwalu w Edynburgu. Wrażenie, jakie robią na widzach ożywione manekiny Kantora, jest tak silne, że ten spektakl nie ma przeciwników. Nawet ci, którzy nie przepadają za udziwnieniami eksperymentalnego teatru, tym razem przyznają twórcy Cricot 2 rację. Kantor-dyrygent, z białą twarzą nad długim kształtem smukłej sylwetki, Kantor obecny w środku swojego spektaklu, miotający się jak czarny płomień pomiędzy postaciami swego "seansu", przypomina Paganiniego opętanego furią tworzenia, jest demonem i magiem. "Umarła klasa" to z całą pewnością najwybitniejsze jak dotychczas osiągnięcie twórcy krakowskiego teatru. Pokazywane na Festiwalu Dramaturgii Polskiej w maju 1976 r. we Wrocławiu, gościło w tegorocznym programie Warszawskich Spotkań jako bezsporne wydarzenie. Po serii przedstawień Witkacowskich, takich jak "Mątwa", "Kurka wodna" czy "Nadobnisie i koczkodany", Kantor sięgnął po inspirację do niewielkiego opowiadania Brunona Schulza, pt. "Emeryt" i osnuł na nim spektakl całkowicie "autorski".
Dał w nim niejako syntezę własnych dotychczasowych poszukiwań; ciekawa bowiem rzecz - ten spek takl, cały przesiąknięty klimatem prozy Schulza, posługuje się obficie cytatami nie z Schulza wcale, tylko właśnie z Witkacego, z "Tumora Mózgowicza" konkretnie. Sporo tu także reminiscencji gombrowiczowskich. Warstwa słowna nie jest oczywiście w tym przedstawieniu najważniejsza - Kantor nie robi teatru literackiego, tylko plastyczny. Podobnie jak to się działo w poprzednich realizacjach, gdzie tekst wyrastał niejako z wizualnej warstwy spektaklu, tak i tutaj jest on tylko jednym z jego składników. "Umarła klasa" Tadeusza Kantora jest przesiąkniętym poezją, przypominającą klimat obrazów Chagaila, "prywatnym" rozrachunkiem artysty z problemami, które coraz bardziej zaczynają się liczyć w jego własnej optyce. Ponieważ są to problemy, które liczą się w perspektywie życia każdego człowieka, Kantor, posługujący się środkami wyrazowymi stylu dawno widniejącego w annałach XX-wiecznych dziejów plastyki, środkami, które jednak są ciągle awangardowe w dziedzinie teatru - trafia tym razem, być może niezamierzenie, w daleko szerszy kiedyś krąg odbiorców.
Andrzej Wajda sfilmował w całości spektakl "Umarła klasa" dla telewizji. Artysta kina spotkał się z artystą teatru i efekt tego spotkania przyniósł utwór zastanawiający w swoich blaskach i swych pęknięciach. Nie mógł to być tym razem film całkowicie "autorski", jak działo się to zawsze w obrazach Wajdy. Był za tę swoją dezynwolturę Wajda ganiony i chwalony, lecz rzadko kiedy jego własne dzieło okazywało się utworem niewybitnym. W wypadku sfilmowanej "Umarłej klasy" mamy do czynienia z obrazem wyraźnie skromnym, pokornym wobec swojego teatralnego pierwowzoru, przedsięwziętym przez reżysera nie po to, aby dać pole do popisu własnemu talentowi, tylko w celach niejako dokumentalnych, także po to, żeby oddać hołd budzącym podziw efektom pracy innego artysty. "Pomyślałem sobie, że może uda mi się przenieść na ekran jeśli nie całe przedstawienie, to Kantora w tym przedstawieniu" - powiedział Wajda w dyskusji nad spektaklem, drukowanej w jednym z numerów "Dialogu". I rzeczywiście tak jest, Andrzej Wajda zdawał sobie od początku sprawę, że to, co on sfilmuje, nie będzie tym samym, co przeżywa widz oglądający żywe przedstawienie. Martwa kamera rejestruje zawsze tylko wynik; alchemia procesu dochodzenia do niego pozostaje w ukryciu. Ten właśnie fakt decyduje o martwocie wielu zarejestrowanych na taśmie, a w teatrze żywych przedstawień. Decyduje on jednak także o żywości owych "dokumentów stawania się spektaklu", które zapisują reżysera w trakcie pracy nad nim. "Umarła klasa", przez żywą obecność Kantora w każdym przedstawieniu, staje się czymś, co przypomina ową próbę nieustającą, za każdym razem odnawiającą się im-prowizację, dochodzenie do wyniku. Jest jednak jednocześnie wynikiem i to opracowanym niesłychanie precyzyjnie. Dlatego właśnie film Wajdy, zatrzymując się podobnie w pół drogi, obnaża pewną sztuczność reżyserskiego "chwytu z obecnością", niewidoczną w spektaklu. Pokazuje Kantora-dyrygenta, i pokazując go świetnie, akcentuje zarazem - w oglądzie "żywym" - niedostrzegalny dystans, jaki jednak go dzieli od własnego dzieła. Jest to rzecz jasna dystans artysty-twórcy tego dzieła, a nie dystans kogoś obcego.
Otóż ten dystans kamera uwypukla nieuchronnie, przyczyniając się do swoistej dwuplanowości ekranowego zapisu. Na pierwszym planie działa świetny, żywy Kantor, Kantor "prawdziwy"; na drugim majaczy to, co swoją prawdziwością animuje. Sala szkolna staje się bardziej niż jest w przedstawieniu - dekoracją, zlewają się i ujednolicają kukły i ludzie.
Sytuacja zmienia się diametralnie, kiedy te figurynki o woskowych twarzach, grane przez żywych aktorów, wychodzą w plener. - Wajda stosuje w filmie plenerowe dokrętki i wtedy znowu zaczynamy oddychać pełną piersią, jak zawsze, kiedy patrzymy na obraz twórcy ekranowej wersji "Wesela". Zaczyna działać magia kina, przypominają się sekwencje z Bunuela, od "Psa Andaluzyjskiego" po "Dyskretny urok burżuazji". Żałujemy, iż Wajda nie zrobił z "Umarłej klasy" filmu całkowicie autorskiego, że poprzestał na tej funkcji rejestracyjnej, "usługowej" w stosunku do teatralnego pierwowzoru. Dlaczego tak nagle, jako artysta, nam spokorniał?... - Czy jednak mógł, czy chciałby robić nowego "Bunuela", czy artyście tak świadomemu własnych środków powrót do surrealistycznego epizodu kina lat 20-tych by się "opłacił"?... "Umarła klasa", podnosząca do rangi uniwersalnego języka sztuki surrealizują poetycką groteskę - aby przy jej pomocy wyrazić sprawy wciąż się liczące w ludzkim życiu - brzmi prawdziwie dziś chyba tylko już w teatrze. - I twórca filmowego dokumentu efektów pracy innego artysty to rozumie.