Artykuły

Na granicy wytrzymałości

"Podróż Edgara Wałpora - człowiek z walizkami", pokazy w Krakowskiej PWST oglądała Joanna Targoń.

"Międzynarodowy projekt teatralny z podróżą w tytule miał zajmować się granicami teatru. Ale jedyne granice, jakie udało mu się osiągnąć, to granice wytrzymałości widzów

A zapowiadało się tak ładnie. Poszczególne klocki projektu były dopasowane do siebie jak w kostce Rubika. Trzy grupy młodych aktorów i reżyserów z trzech krajów pracowały nad przedstawieniami opartymi na twórczości artystów niepokornych, kontrowersyjnych, przekraczających granice w sztuce i życiu. Polacy nad Witkacym, Włosi - Pasolinim, Francuzi - Genetem. Patronem duchowym projektu został Kantor. Tę zgodność podkreśliło i to, że tytuły trzech spektakli zaczynały się na tę samą literę: Pragmatyści, Pokojówki, P.P.P. Pasaż na fortepian i puch.

Rezultat międzynarodowych poszukiwań można było oglądać przez trzy dni w krakowskiej PWST, i trzeba od razu powiedzieć, że było to zadanie dla wytrwałych. Nie dlatego, że trzy spektakle trwały razem (licząc przerwy) prawie pięć godzin, ale dlatego, że dwa z nich - Pragmatyści i P.P.P - były zdecydowanie nieudane. Skromną nagrodą dla wytrwałych były francuskie Pokojówki, pierwszego dnia pokazywane na końcu maratonu.

Marcin Wierzchowski, student PWST i reżyser Pragmatystów, chyba chciał osiągnąć za wiele. Nastrój dziwności jak w filmach Lyncha czy Archiwum X, przestrzeń i niektóre rozwiązania sceniczne jak w Pragmatystach Lupy, energetyczność i egzotykę jak w Bziku tropikalnym Jarzyny. Dziwnie owszem było, energii za to (mimo krzyków, skoków i miotania się aktorów) za grosz. Najlepiej wyglądała scenografia - postawiony na ciemnej scenie pokój-klatka, w którym egzystują skazani na siebie intelektualista Plasfodor, jego niema kochanka Mamalia i hermafrodytyczna służąca(y) Kobieton. Ale zanim poznaliśmy bohaterów Witkacego, oglądaliśmy długą scenę z policjantami, którzy odkrywają w pokoju tajemnicze zwłoki. Taka scena w Pragmatystach jest, ale na końcu; nie byłoby nic złego w tym, że reżyser przeniósł ją na początek, gdyby nie wlokła się ona nudno, a dopisane postaciom dialogi były ciekawsze i lepiej zagrane. Było więc dziwnie, ale nieinteresująco. Witkacy, który w końcu doczekał się kolejki, niewiele zmienił. Nadal było dziwnie i nieinteresująco, bo pospieszne odgrywanie tego tekstu sprowadza go do garści banałów, które można wyczytać w byle ściądze dla licealistów. Reżyser nie zadbał o stworzenie relacji między postaciami, aktorzy nieznośnie recytowali kwestie, starając się też grać ciałem, a efektem była ogólna niezborność. Szkoda, bo Witkacy naprawdę nie zasłużył na taki los.

Na los dostarczyciela pretekstu do wzięcia udziału w międzynarodowej produkcji nie zasłużył też Pier Paolo Pasolini. Bohaterem P.P.P. mógł być, prawdę mówiąc, ktokolwiek. Filippo De Dominicis, autor tekstu i reżyser, inspirował się bogatą twórczością Pasoliniego: filmami, poezją, dramatami, tekstami publicystycznymi. Nie mam powodu, by mu nie wierzyć, że poznał dogłębnie dzieła Pasoliniego. Wiedzę tę zostawił jednak dla siebie, widzom proponując strzępy i okrawki, umieszczone w nijakiej scenicznej rzeczywistości. Trochę było tu kabaretu, trochę ludowego teatrzyku z marionetkami, a najwięcej schematów z przedstawień offowych, wykorzystujących zasadę odległych asocjacji. Wszystko może wypływać ze wszystkiego, wszystko może coś znaczyć - najchętniej by było ogólnoludzkie, symboliczne i metafizyczne. Pasolini gdzieś zaginął w powodzi ładnych obrazków; jedyną korzyścią ze spektaklu było wysłuchanie paru jego wierszy, niezbyt jednak związanych z mnożącymi się wizualnymi, dość wątpliwymi, atrakcjami.

Na tym tle francuskie Pokojówki zabłysły. Może nie była to niezwykle odkrywcza interpretacja sztuki Geneta, ale jednak była to jakaś interpretacja. Wreszcie też na scenie oglądaliśmy ludzi, a nie nieudolnych aktorów czy tajemnicze znaki nie wiadomo czego. Reżyserzy (Richard Soudée i Pierangelo Summa) do Genetowskich gier i mnożących się lustrzanych odbić dodali jeszcze jedno piętro. W tym spektaklu są dwie Claire i dwie Solange. Jedna para w czarnych sukienkach, druga - w białych koszulach. Gdy czarne pokojówki prowadzą swoje gry i rytuały, białe zastygają, przyglądają się, czasami tworzą (wizualny) komentarz czy kontrapunkt. I na odwrót. To podwojenie jest intrygujące i nie do końca jasne - ale najważniejsze, że udało się stworzyć na scenie jakąś rzeczywistość, klimat niebezpiecznych i okrutnych dziecięcych zabaw, że aktorki zagrały z zaangażowaniem i że wreszcie, mówiąc prosto, wiadomo było, o co chodzi. A osiągnięcie tego wcale nie jest takie łatwe, o czym można się było przekonać tego samego wieczoru".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji