Artykuły

Gdy samotność bywa śmieszna

"Opowieści o zwyczajnym szaleństwie" w reż. Michała Kotańskiego w Teatrze im. Bogusławskiego w Kaliszu. Pisze Robert Kordes w Życiu Kalisza.

"Opowieści o zwyczajnym szaleństwie" niektórzy znają jako film, a inni widzieli je już w teatrze. Sztuka ta, mimo młodego wieku, doczekała się już wielu inscenizacji. Najnowszą pokazano w ubiegłą sobotę w Kaliszu.

Utwór Petra Zelenki to - najkrócej mówiąc - rzecz o ludziach, którzy nie mogą znaleźć sobie miejsca w życiu. Dokładniej - o kolejnych upadkach w drodze do szczęścia, o poszukiwaniu poczucia sensu i o niemożności budowania zdrowych i satysfakcjonujących związków międzyludzkich. Brzmi to ogólnikowo i banalnie, ale przede wszystkim sugeruje, że mamy do czynienia z czymś smutnym. Gdyby tę historię napisał Polak, jej tonacja zapewne byłaby ponura, a może melodramatyczna. W czeskim wydaniu jest to również zabawne - przynajmniej o tyle, o ile zabawne może być używanie manekina zamiast kobiety. A nawet jeszcze zabawniejsze, bo tę samą funkcję co manekin spełniają także umywalka i odkurzacz. Ale żarty na bok. Nikomu "nie jest do śmiechu, gdy co dzień musi wracać do pustego domu. Inna sprawa, że ci, którzy mają ten dom pełen, też nie czują się szczęśliwi, a ich związki z drugim człowiekiem bywają nie mniej karykaturalne niż samotność notorycznego onanisty. Przykładem - małżeństwo rodziców głównego bohatera z dominującą neurotyczną Matką (Bożena Remelska) i zdziwaczałym, zepchniętym do kąta Ojcem (Lech Wierzbowski). Obie te role w kaliskiej insce-nizacji są wyraziste i dobrze zagrane, przede wszystkim jednak dobrze napisane, co jest już zasługą Zelenki, a nie reżysera czy aktorów. Mocnymi punktami kaliskiego spektaklu są też role Piotra (Michał Wierzbicki) i Muchy (Zbigniew Antoniewicz). To ważne, bo są to role wiodące. Uwagę zwraca zwłaszcza Wierzbicki, rzadko dotychczas obsadzany, a świetnie czujący takie konflikty, jak u Zelenki i dokładnie wpasowujący się w postaci targanych nimi ludzi. Pytanie, czy bardziej zagrała tu natura samego Wierzbickiego, czy zamysł i prowadzenie ze strony reżysera? Pytanie to można zresztą rozszerzyć na cały spektakl, który - owszem - może się podobać, ale w którym reżyser jest jakby nieobecny.

W "Opowieściach..." gra obok siebie wiele elementów. Jest kawałek dobrej roboty scenografa, który posłużył się pięciorgiem drzwi i zaledwie kilkoma innymi rekwizytami, a efekt jest taki, że wypada powiedzieć: nic dodać, nic ująć. Widoczny jest wysiłek choreografa, jako że ruch sceniczny tchnął w ten dość długi spektakl sporo życia.

Jest też oczywiście praca aktorów, a nawet pewne dodatkowe ozdobniki, jak projekcje filmowe czy efekty pirotechniczne. Wszystkim tym poczynaniom brakuje jednak zwornika i wspólnego mianownika, któremu na imię spójna i konsekwentna wizja reżysera. To grzech wielu współczesnych spektakli i nie samego tylko Michała Kotańskiego, co jednak nie znaczy, że mamy nad tym przechodzić do porządku dziennego. To, co w kaliskim spektaklu przekonujące i co dobrze się ze sobą zazębia, wynika raczej z samego tekstu (może też z własnej inicjatywy aktorów?) niż z wkładu reżysera. Więc co? Mamy cieszyć się, że mimo wszystko trudno jest spieprzyć dobrze napisany tekst? Albo chwalić reżysera za to, że nie próbował w nim za dużo zmieniać? To już lepiej powróćmy do samej historii opowiedzianej przez Zelenkę. Podobno mniejszym wyczynem jest zdobyć kobietę niż utrzymać ją przy sobie. Czeski dramaturg i jego główni bohaterowie reprezentują tu oczywiście samczy punkt widzenia, ale pewne problemy są wspólne dla obu płci. Choćby potrzeba miłości, ale też potrzeba Boga. Tak, ta sztuka jest również i o tym, bo samotność współczesnego człowieka to nie tylko brak kobiety czy mężczyzny, ale też poczucie pustki, braku życiowego celu i czegoś nadrzędnego, co nadawałoby naszym poczynaniom sens. Natura jednak nie znosi próżni i zapełnia ją na swój sposób. Ktoś w środku nocy na opustoszałej ulicy mija budkę telefoniczną i właśnie wtedy dzwoni w niej telefon. Odebrać? Nie odebrać? Większość z nas odbiera, bo podświadomie traktujemy takie przypadki jako znaczące i obdarzone głębszym sensem. Zdegradowana metafizyka zaczyna wypełniać miejsce pozostawione wcześniej przez religię. Niczego nie zmienia tu fakt, że przy pomocy budki i telefonu ktoś może stroić sobie z nas żarty. Nieporozumienia czy mylne tropy także nieraz prowadzą do właściwego celu. Nawet zło daje się czasem wykorzystywać w służbie dobra. W ostatecznym rozrachunku pozostaje nam ta niełatwa wiara, że nic nie zdarza się nadaremnie. Teatr zna tę prawdę nie od dziś: strzelba, która pojawia się na początku spektaklu, w którymś momencie musi wystrzelić. Tak jest w sztuce, ale bywa też w życiu. Dlatego na wszelki wypadek odbierajmy telefony. Gdy przestajemy je odbierać, znaczy to, że nas nie ma. A przecież chcemy być.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji