Artykuły

Aria z nożem w plecach

- W operze potrzebna jest przede wszystkim naturalna muzykalność. Śpiewać dobrze może ktoś, kto ma talent i opanował technikę, tej można uczyć się także z książek - mówi tenor WIESŁAW OCHMAN.

Wiesław Ochman zrobił światową karierę. Śpiewa już od pół wieku, a na swój jubileusz wyreżyserował w Warszawie "Borysa Godunowa" (premiera 17 listopada). Filipowi Łobodzińskiemu opowiada o mętnych kaflach ceramicznych i o tym, co Britney Spears ma wspólnego z operą.

NEWSWEEK: Nieczęsto się zdarza, żeby inżynier zrobił światową karierę jako tenor.

WIESŁAW OCHMAN: Istotnie, jestem dyplomowanym magistrem inżynierem ceramiki po krakowskiej AGH. Napisałem pracę "Wpływ dwutlenku cyrkonu na zmętnianie szkliw ceramicznych". Jeden zakład produkcji kafli nawet nad tym pracował i nieźle mu szło. Ale mój promotor, profesor Kuros, powiedział mi: "Niech pan spróbuje w tej operze jednak". I próbuję do dziś.

Czyli jest pan samoukiem...

- Wbrew pozorom większość śpiewaków nie kończy studiów muzycznych, co nie

znaczy, że nie pracują nad głosem. Fenomenalny tenor Franco Corelli to samouk. Luciano Pavarotti też. Ba, największy śpiewak w dziejach, Enrico Caruso, uczył się

tylko prywatnie. Poszedłem w jego ślady. W operze potrzebna jest przede wszystkim naturalna muzykalność. Śpiewać dobrze może ktoś, kto ma talent i opanował technikę, tej można uczyć się także z książek. Jest kilka dobrych podręczników, ale mój przykład jest odstraszający. Próbowałem raz i o mało życia nie straciłem: nie sposób jednocześnie zwracać uwagi na to, żeby język był płasko, pamiętać o żyłach parzystych i nieparzystych, regulować każdy mięsień... I warto być jeszcze niezłym aktorem, żeby nie było tak, że wyznajesz na scenie miłość dziewczynie, a gapisz się tylko w dyrygenta.

Jak zmieniła się opera od czasu, kiedy stawiał pan pierwsze kroki na scenie?

- Wtedy o wszystkim decydowali dyrygenci. Czuwali nad całością, sami inscenizowali. Reżysersko było to ubogie, na scenie pełna umowność. W latach 70. przyszedł okres reżyserów. Najwięcej zrobił wówczas dla opery Walter Felsenstein, dzięki czemu stała się widowiskiem bardzo realistycznym. Przy nim zapominało się, że to śpiewane przedstawienie. W latach 80. przyszła epoka ignorowania libretta. To wtedy "Rigoletto" inscenizowano jako historię mafijną. Ale w końcu ludzie przestali się tym interesować. Trudno nawet było stwierdzić, kto tam kogo kocha.

Dziś jednak opera znów budzi ogromne zainteresowanie i przyciąga rzesze słuchaczy. Kto jest w niej najważniejszy?

- Widz. Ludzie najchętniej chodzą na przedstawienia, które są logiczne. Trudności interpretacyjne trzeba im dawkować powoli. Dlatego zapanowała moda na spektakle czytelne. Widz otrzymujący historię XVI-wieczną musi przejąć się tym, co się wtedy działo, ale i umieć dostosować to do współczesnej sytuacji. Na przykład "Borys Godunow" Modesta Musorgskiego to znakomita opowieść o drodze do władzy. W tej dziedzinie sposoby od wieków są takie same - należy wmówić ludziom, że teraz będzie lepiej. Jeśli to się wydobędzie, żadna współczesna przebieranka nie jest konieczna.

A pomysły śmiałe obyczajowo? Grzegorz Jarzyna niedawno w Poznaniu pokazywał na scenie kopulację w "Cosi fan tutte", teraz Krzysztof Warlikowski w Monachium wplótł w "Oniegina" wątek gejowski. Znak czasu?

- Raczej nieudolności. Felsenstein powiedział kiedyś, że jeśli reżyser nie ma pomysłu, to rozbiera aktora. Tymczasem na widowni wszyscy wiedzą, jak wygląda seks, więc po co to pokazywać? Ludzie w operze chcą konwencji, sztuczności, ucieczki od brudu codzienności i spuszczania wody w klozecie. Opera powinna znaleźć swój realizm w ramach pewnej umowności, gdzie czasem bohater przez kwadrans śpiewa arię z nożem w plecach, ale przekazuje uniwersalną prawdę o nas.

Reżyserzy szukają oryginalności w skrajnościach. Jedni wystawiają monumentalne widowiska na pół miasta, jak Mariusz Treliński we Wrocławiu, inni każą śpiewakom w dżinsach wchodzić między publiczność.

- Według mnie Treliński robi nie opery, ale widowiska na temat opery. Nie zawsze jest w tym logika, jednak są to dobre spektakle. Ale większość eksperymentatorów to efekciarze. Jeden mi mówił, że do "Toski" sprowadza z Niemiec zimne ognie. Kompletnie bez sensu, nie ma powodu, aby tam puszczać fajerwerki.

Odnoszę wrażenie, że ostatnie lata to w operze czas powrotu wielkich gwiazd.

- To zasługa Carrerasa, Pavarottiego i Domingo. Trzej tenorzy zaczęli śpiewać repertuar, który ludzie lubią: "O sole mio" pieśni neapolitańskie i musicalowe. Sam wcześniej zauważyłem, że publiczność tego chce, bo moja płyta "Najpiękniejsze pieśni świata" sprzedała się lepiej niż albumy z ariami. Ale dzisiejsze gwiazdy mimo wszystko są przewidywalne. Po pół godziny ich śpiewania wiem, co będzie dalej, a jak się słuchało Corellego czy del Monaco, to ciarki przechodziły. Pavarotti był świetny, ale jego popularność brała się też z osobowości - to był taki brat łata.

Teraz doszedł nowy element - śpiewaczki stały się prawdziwymi gwiazdami. Śpiewają pop, uświetniają prestiżowe imprezy, pojawiają się w prasie lifestyle'owej...

- Gwiazda opery powinna mieć swoje tajemnice, a one sprzedają wszystko. Pavarotti, Domingo, Corelli zawsze byli otwarci, ale strzegli swoich sekretów.

Ci młodzi, co latają po bankietach i pozują do sesji, nie rozumieją, że z Britney Spears nigdy nie wygrają w te klocki. Jeśli ktoś chce konkurować z nią na skandale, odradzam. Ja sam odmówiłem udziału w reklamie, bo wolę być kojarzony z "Borysem Godunowem" niż z nowym modelem samochodu. A jeśli chodzi o pop, to nie mam nic przeciwko, jeśli piosenka jest dobrze napisana. Może warto, by zawodowcy czasem pokazali, jak się śpiewa bez cienia fałszu. I ważny jest poziom artystyczny występu. Ja zawsze mam w pamięci radę legendarnego włoskiego tenora Tito Gobbi: "Będziesz dostawał mnóstwo propozycji, ale w każdym teatrze świata zawsze występuje się pierwszy raz. Jak cię zaproszą po raz drugi, wtedy wiadomo, że coś znaczysz".

Czy śpiewacy operowi przyjaźnią się ze sobą? Mówi się, że w tym środowisku rywalizacja jest bardzo ostra.

- Ja w tym nie uczestniczę, jestem wręcz znany z tego, że raczej życzliwie odnoszę się do kolegów. Przyjaźniłem się z barytonem Andrzejem Hiolskim, z sopranistką Bożeną Betley, ba, nawet z kilkoma tenorami! Pamiętam, kiedy w Hamburgu pierwszy raz miała wystąpić Kiri Te Kanawa, dyrektor powiedział: "Ty z nią zaśpiewasz Alfreda, bo jak coś się stanie, to zawsze jej pomożesz". Wiedział, że na mnie można liczyć. Widzi pan, ja się urodziłem na warszawskiej Pradze. Tam nie było zawiści, bo wszyscy mieli po równo, czyli nic. Mieliśmy jedną łyżwę i na niej się ślizgaliśmy po piętnaście minut. Ale wśród śpiewaków kumplostwa w zasadzie nie ma.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji