Artykuły

Druga samotność

"Zbrodnia i kara" w reż. Waldemara Śmigasiewicza w Teatrze Bagatela w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Po tym, jak zabił lichwiarkę i jej siostrę, Lizawietę, miasto zaczęło uparcie wchodzić do jego głowy. Przez oczy, kanałami uszu, nosem, porami skóry, co była już tylko dygotem. Nadpływały smrody, podczołgiwały się ulice, szły domy, zbliżali się ludzie - ich wielkie oczy, ich potężna ciekawość. W dniu, kiedy zabił - skończyła się samotność Raskolnikowa. I tu zaczyna się "Zbrodnia i kara", którą w teatrze Bagatela Waldemar Śmigasiewicz wyreżyserował.

Jest duszno. Na scenie, w głowie Raskolnikowa, na dnie tego od zawsze kruchego mózgu - z każdą minutą jest duszniej, ciaśniej, gęściej od lepkich oddechów i coraz bliżej. Dokądkolwiek - najwyżej rzut czapką. Co wygaduję! Znacznie bliżej. Przejście z nory Raskolnikowa do gabinetu śledczego Porfirego (Marek Bogucki) to na scenie Bagateli nie więcej niż marsz z pokoju do kuchni. Wystarczy tylko palcem przesunąć ścianę...

Tak, nie wytrzymał kruchy mózg - miasto w głowie Raskolnikowa to miasto ruchomych murów. Po zabójstwie zdechła samotność - cienie za oknem nory zlepią się w Mieszczanina (Michał Kościuk), który przytknie nos do szyby i szeroko otworzy oczy. Nic już nie da się zrobić. Wióry zdań, strzępy słów Raskolnikow wyrzęzi niczym mantrę. W spodniach, marynarce, koszuli wywącha smród miasta i rozbierze się do naga. Nic to nie da. Smród miasta już wszedł w skórę cienką jak opłatek. Tak rozpoczyna się "Zbrodnia i kara" Śmigasiewicza.

Tak się zaczyna i tym jest przez dwie godziny. Opowieścią, która ciągle dba o dyskrecję. Są raczej wióry zdań, strzępy słów niż sążniste recytacje. Raczej cisze niż spiżowe symfonie nastrojowości. I lęk, niepewność, bezsilność, a nie lukrowane, godne lekcji moralności na katechezach pensjonarek, dobroduszne perory w sprawie zbrodni niegodnej chrześcijanina oraz kary godnej chrześcijanina. Weźmy choćby ten nieszczęsny, fatalnie sentymentalny fragment - nieszczęsny, fatalnie sentymentalny u Dostojewskiego - kiedy to ulicznica Sonia czyta Raskolniokowowi biblijne frazy o wskrzeszeniu Łazarza... Siostry zakonne lubią sobie o zmierzchu poszlochać nad tymi miałkimi kartami. Chwalić Boga - Śmigasiewicz nie.

Śmigasiewicz najwyraźniej zna "Wykłady o literaturze rosyjskiej" Vladimira Nabokova. Zna i przyjmuje miażdżące jego racje, gdy mowa o toporności i braku dobrego smaku tej zupełnie martwej sceny. Zna, przyjmuje - i łamie toporność, zmywa niesmak. Grana przez Annę Rokitę Sonia nie jest słodkim aniołkiem - jest kobietą bez tanich nadziei, kobietą wymiętą, cuchnącą męskością miasta całego. Raskolnikow nie słucha, pod dotknięciem słów Pisma nie zmienia się w ministranta przyrzekającego proboszczowi poprawę. Sonia otwiera Księgę leżąc w barłogu koloru popiołu. Nie czyta. Pozwala tylko, by biblijne wersety beznamiętnie skapywały z warg i wsiąkały w nieprane prześcieradła. Nie będzie zbawienia.

Śmigasiewicz łamie oryginalny lukier biblijnej sceny i łamie każdą inną jednoznaczność. Woli mnożyć ciemne szyfry, woli gadać sekretami, nie pouczeniami. Wybiera nieuchwytność. Ogromne czernie za scenografią, gdzie niknie korytarz, co jest ulicą, która jest chodnikiem - nie dają spokoju. Z nich przychodzi dziwnie miły, podejrzanie naiwny Razumichin (Przemysław Redkowski). Gdy już na ziemi przed drzwiami nory Raskolnikowa narysuje kredą krzyż i syknie bolesne słowo "winien" - właśnie w tamte czernie bezmierne wróci Mieszczanin, by za chwilę znów przytknąć nos do wiadomej szyby i bardzo szeroko otworzyć oczy. A po drugiej stronie korytarza, po drugiej stronie ulicy, w domu Porfirego? Wciąż nieuchwytność.

Rezydenci - Sekretarz (Marcin Kobierski), Nikodem Fomicz (Bogdan Grzybowicz), Ilia Pietrowicz (Piotr Różański) - wiecznie palą naftową lampę na karcianym stoliku za oszklonymi drzwiami. Wiecznie coś niepojętego wymrukują. Są jak pająki, co nigdy stąd nie odejdą. Zapadają w katatoniczne bezruchy. Możliwe, że szklanymi oczami patrzą wtedy na innych rezydentów - na ludzkie pająki labiryntów Franza Kafki. No i on - Porfiry... Potężny z nim kłopot.

Bogucki to stworzenie szalenie dekoracyjne. W nieskazitelnie czarnych, doskonale skrojonych szatach z karmazynowymi dodatkami - boski jest. Dostojny niczym sekretarzyk z epoki Ludwika XIV albo gdańska szafa prałata Jankowskiego. Gdy się pojawia - tak "brzmi" jego wygląd. I tak też niestety - jak sterany wiecznością mebel - brzmią zdania Dostojewskiego, gdy Bogucki mówi. Kłopot w tym, że nie rozkodowałem, niby czym miała się na scenie zakończyć intelektualna fuzja gdańskiej szafy i Raskolnikowa? Kolejną samotnością tego ostatniego? Samotnością ostateczną? Już bez szans na powrót do miasta, do twarzy, do zapachów, barw, kształtów? Czy tak?

Gdy zabił - skończyła się pierwsza samotność. Miasto zaczęło włazić do głowy, co życie całe snuła się za plecami świata. Zabił - ruszyło miasto. Trzeszczała świadomość, czaszka ledwo trzymała się w kupie, pęknięcie było tylko kwestią czasu. Takiego Raskolnikowa Wojciech Leonowicz gra pięknie. Ani źdźbła patosu neurastenii. Histeria na uwięzi. Zdławione skowyty. Kiedy na końcu głowa nie wytrzymuje i w gabinecie Porfirego Raskolnikow wyszeptuje swą winę - wszystkie krzesła wokół są puste. Zamknięta Biblia leży między niepranymi prześcieradłami. Zaczyna się druga samotność?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji