Ponury czas listopadowych premier, czyli żal patrzeć
"Życie towarzyskie i uczuciowe" w reż. Mateusza Bednarkiewicza w Teatrze Nowym Praga i "Na skraju lasu" w reż. Romualda Szejda w Teatrze Scena Prezentacje w Warszawie. Pisze Iza Natasza Czapska w Życiu Warszawy.
Nudny, zdający się nie kończyć spektakl w Fabryce Trzciny i kiczydło w Norblinie - oto pokłosie ostatniego tygodnia. Listopad dla teatru niebezpieczna pora - mruknąłby Wyspiański, wychodząc z którejś z ostatnio pokazanych warszawskich premier. Mniej wyrafinowani krytycy klną na psie zimno, wieczór w plecy, ponury czas. Znikąd nadziei.
Po ubiegłym weekendzie recenzenci nie zostawili suchej nitki na "Wyścigu spermy" Macieja Kowalewskiego i "Szewcach u bram" Jana Klaty. Minął tydzień i nie jest lepiej. Na afisz weszły dwa kolejne spektakle-pomyłki.
Honor obroniony
W czwartek w Teatrze Nowym Praga trzy i pół godziny katował publiczność Mateusz Bednarkiewicz własnym pomysłem na powieść "Życie towarzyskie i uczuciowe" Leopolda Tyrmanda. Nazwisko Bednarkiewicz niewiele miłośnikom teatru powie, więcej kinomanom - zdobył w Gdyni nagrodę za scenariusz filmu "Warszawa". Jako reżyser ma na koncie zaledwie dwa spektakle (debiutował "Zimą" w Studio), a wykłada na Wydziale Reżyserii warszawskiej Akademii Teatralnej.
Wykładowca (i kandydat na dyrektora praskiej sceny) zdradza niemałe problemy z opracowaniem nawet prostej dwuosobowej sceny, tak by nie była drętwa i głucho brzmiąca. Nie mówiąc o scenach bardziej skomplikowanych, zbiorowych, w których nawet aktorka takiej klasy jak Ewa Dałkowska drażni sztucznością.
Współczucie budzą natomiast młodzi, zdolni aktorzy - Agnieszka Grochowska [na zdjęciu] i Łukasz Garlicki, których reżyser pozostawił na scenie samym sobie. Honoru domu broni Agnieszka Zawadowska, autorka bardzo dobrej, stylowej scenografii.
Mecz górą
Zaletą sobotniej premiery "Na skraju lasu" w Norblinie było to, że pokaz skończył się chwilę po godz. 20, co pozwoliło widzom obejrzeć mecz Polska - Belgia, widowisko znacznie bardziej zajmujące.
Sztuka w reżyserii Romualda Szejda budzi u oglądającego mile łechczące przeświadczenie o własnej niebywałej błyskotliwości. Już bowiem w piątej minucie spektaklu rozwiązać można tajemnicę głównej bohaterki, którą mozolnie skonstruował Jean-Michel Ribes.
Podobnie jak na Ewę Dałkowską w Trzcinie trudno też patrzeć na Jadwigę Jankowską-Cieślak w pretensjonalnej, źle napisanej roli kobiety pogrążonej we własnym świecie po stracie syna. Staroświecki, kiczowaty styl gry zupełnie nie pasuje do tej, mimo upływu lat, zawsze nowoczesnej, odważnej aktorki.