...I nie było nikogo kto by go nie zabił...
W JAKIMŚ wzniosłym momencie tej sztuki bohater mówi nagle - znów mam takie wrażenie jakbym się najadł, trujących muchomorów. Cały "Iwanow" Czechowa jest dla widza takim trującym muchomorem, a w miarę jedzenia rośnie morderczy apetyt. Chcę powiedzieć, że czwartkowa premiera w Teatrze im. J. Osterwy jest rewelacją.
"Iwanow" na papierze jest sztuką meczącą. Bohater, który nie walczy, nie dyskutuje, nie broni swoich racji, który ich nawet właściwie nie ma. Rozliczenia, paroksyzmy rozpaczy nie przynoszą ulgi ani o-czyszczenia. Żadne spiętrzenie dramatyzmu nie jest przesileniem i na próżno wyglądać spokoju.
"Iwanow" to sztuka o beznadziei. (Beznadziejności - powie purysta językowy, ale nie pieściłby tej końcówki nasz tzw. kawiarniany inteligent). Nie ma żadnego wyjścia, nie ma przyszłości. Nie ma nawet morału ani żadnej obiektywnej prawdy, która wybroniłaby się w tej sztuce. I jedyny sens, a zarazem sukces jej wystawienia to pokazać to wszystko z przerażającą jasnością. Przejmująco i pięknie. Tak jest w tym przedstawieniu.
W sposób przedziwny niedostatki "Iwanowa" stają się w spektaklu zaletami. Niedopowiedzenia, bezradność bohatera, brak efektownych zwrotów w akcji okazują się naturalne, jak rozwlekły, miałki żywioł życia. Z całej galerii "niepotrzebnych ludzi" rosyjskiej literatury Iwanow staje się w tym momencie tym najbliższym. Z finałem przychodzi ulga, że nie oszukano nas złudnymi rozwiązaniami, nie podsunięto dydaktyki, choć tak mocno wyeksponowane zostały w spektaklu fundamentalne pytania o winę i karę: Skąd ten niezmierny trud życia? Czemu więcej niż sto lat samotności na każdego? Co wypala siły, których nie starcza na wiek dojrzały? Dlaczego społeczeństwo jest zdegenerowane, kabotyńskie i śmieszne, a człowiek jeszcze wczoraj pełen zdolności i energii ginie z pogardy dla samego siebie?
Myślę, te sukces "Iwanowa," był w połowie zapewniony już w momencie doboru realizatorów. Spektakl wyreżyserował Ignacy Gogolewski przy współpracy młodego reżysera Zbigniewa Wilkońskiego. "Rękę mistrza" znać w ustawieniu, i prowadzeniu ról. Autentycznym współautorem przedstawienia jest Leszek Mądzik, którego plastyczna wizja "Iwanowa" wspomagana przez muzykę Jana A. P. Kaczmarka sprawdza się w sposób bezbłędny. I jeszcze jedna osoba, której zasługa w kreowaniu atmosfery dramatu jest niepodważalna Jan Uryga - autor udanych scen pantomimicznych w kilku lubelskich przedstawieniach (najlepsze chyba w "Hamlecie") tworzy swą inwencją pomost, na którym muzyka Kaczmarka i scenografia Mądzika łączą się w rzeczywistość jakby sennego koszmaru, czy puszczonych w zwolnionym tempie klatek filmowych. Wszystko to razem składa się na mroczny świat "Iwanowa", realny w swej egzystencjalnej szarpaninie i nierealny zarazem, poprzez wyalienowanie bohatera i uniwersalność kontekstu w jakim potraktowane zostały jego losy.
Przedstawienie "Iwanowa" przypomina prawdy znane - czym może być teatr - jako sztuka - a nie instytucja - i czym jest aktor. A jest instrumentem najczulszym. Brzmi fałszywie lub nieprzekonująco gdy teatralna partytura roi się od błędów, lub grzeszy nijakością. Mówi się o aktorze nie bez racji, że jest więcej jeszcze niż instrumentem - medium, poprzez które to co niewyrażalne ulega artykułowaniu. Duch, również teatru, przemawia jednak wtedy, gdy w dobrej wierze i woli łączą się wszystkie ręce.
Na premierze "Iwanowa" nie czuło się tremy ani niepewności. Aktorzy pewnie wiedzieli, że grają w dobrym przedstawieniu, że widzom dłuży się jedynie antrakt, że spokojne brawa po kurtynie są wynikiem jeszcze zasłuchania a nie obojętności.
Potencjalne możliwości tego zespołu, o którym chętnie się mówiło, wreszcie stały się ciałem. Można było przez lata oglądać role Henryka Sobiecharta a dopiero teraz naprawdę usłyszeć jego głos. Zgaszony, matowy odpowiadający ludziom ale też skierowany ciągle do wewnątrz siebie. Ciemna twarz Iwanowa, umykająca przed światłem i ludzkim spojrzeniem, niepewna sylwetka z balastem rozklekotanego kufra z książkami, który ciągnie wiecznie za sobą - osiągnięcie aktorskie czystej wody.
Obok świetnego Iwanowa-Sobiecharta również inni. Maria Karchowska - Lebiediewa - głos wiernie skrzeczący myślom, przy zachowaniu koniecznych pozorów. Ludwik Paczyński - Lebiediew na przemian zwierzęcy i ludzki. Jerzy Mędrkiewicz - Matwiej Szabelski, hrabia w pożyczonym kapeluszu i z ostatkiem godności. Marek Prażanowski - lekarz na miarę szkiełka i oka i cała galeria karykaturalnych postaci, głosów natrętnych i nękających, przed którymi Iwanow uciec nie może i nie potrafi. Zresztą nie starczyłoby miejsca by powiedzieć słów parę o każdej z mocnych, ciekawych ról tego przedstawienia.
Jakże na przykład opisać jednym zdaniem Annę-Sarę, żonę Iwanowa, graną przez Grażynę Kłodnicką, Borkina - Jana Wojciecha Krzyszczaka czy fenomen premierowy, jaki stanowi Agnieszka Sz., która dała Saszy świeżość i naturalność młodzieńczości, ale i, po raz pierwszy na scenie, poruszała się na niej tak, że nie pozostawiała wątpliwości, że tam właśnie jej miejsce... Wszystkim uczestnikom sukcesu artystycznego premiery "Iwanowa" należą się gratulacje i podziękowania.
Nie będę też wywodzić długo paraleli kojarzących się z tym spektaklem przedstawień - jest w nim może coś z wajdowskich "Biesów", coś z nastroju "Dni Turbinów" Bułhakowa w Powszechnym.
"Iwanowa" trzeba koniecznie zobaczyć. Na scenie gdzie skrzyły się sztuczne perły "Cyda" i swawoliły bajkowe krasnale zaczął się nowy sezon.