Artykuły

Czy kobieta ma duszę, czyli historia manekina

"Lulu" w reż. Michała Borczucha w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Magda Huzarska w Gazecie Krakowskiej.

Gdybym była wojującą feministką, sama siebie skarciłabym za tytuł tej recenzji. Pytanie jest po prostu idiotyczne, acz jak najbardziej adekwatne w kontekście przedstawienia "Lulu", niemieckiego pisarza Franka Wedekinda (1864-1918), wystawionego na scenie Starego Teatru. Jak się okazuje bowiem w finałowej scenie spektaklu, kobieta ma wyłącznie genitalia. A szkoda, bo gdyby choć miała serce, uwierzyłabym w sens ponad trzygodzinnego wywodu Michała Borczucha.

Reżyser postanowił wystawić mało znany i po raz pierwszy nieocenzurowany tekst Wedekinda, w nowym, tłumaczeniu Moniki Muskały. Tekst niegdyś bulwersujący, bo poruszający problematykę wykorzystywania seksualnego dzieci i prostytucji młodocianych. Dziś jego obyczajowa strona również wywołuje oburzenie, ale zupełnie innego rodzaju. Nieraz widzieliśmy bowiem w telewizji pedofilów i nikt nie ma wątpliwości, że Marta Ojrzyńska i Sebastian Pawlak mówienie o popełnianych przez nich zbrodniach jest konieczne. W czasach, kiedy powstała "Lulu", mieszczańska moralność nie pozwalała nawet wspomnieć o rzeczach, które działy się w pokojach schadzek, odwiedzanych przez dobrze sytuowanych panów w melonikach, a stwierdzenie "Jestem dla niego tylko prezerwatywą" pewnie nie przeszłoby przez gardło żadnej z XIX-więcznych aktorek.

Ale twórca krakowskiego przedstawienia postanowił pokazać współczesną Lulu, którą obdarzył ciałem Marty Ojrzyńskiej. Piszę świadomie -ciałem - gdyż aktorka przez cały spektakl gra manekina bezwolnie poddającego się swojemu losowi. Bez zbędnych słów i uniesień przechodzi z rąk do rąk, za każdym razem zmieniając tylko ciuchy i imiona. Raz jest modelką pozującą do fotografii wśród mydlanych baniek, raz gospodynią domową potulnie kopulującą w puchowej pościeli, to znowu celebrity błyszczącą na firmamencie biznesowych bankietów, wśród rozmów o akcjach i obligacjach.

Ponieważ aktorzy na czele z Martą Ojrzyńską zachowują dystans do swoich ról. unikając jakiegokolwiek psychologizowania, trudno zaangażować się w ich historię. Dlatego też pozbawiona większych emocji oglądałam kolejnych mężczyzn Lulu, którzy zlali mi się w niemal w tę samą postać, niezależnie od tego, czy biegali w kolorowych spodenkach, wyciągniętych dresach, czy wciągali nosem biały proszek. Jedynym wyjątkiem od tej reguły był Jacek Romanowski, podający się za ojca Lulu. Cierpiący na astmę, duszący się starzec, mimo obrzydliwości, których nie krył, i opowieści o tym, jak wykorzystywał kilkuletnią córkę -"Znałem te usta, kiedy jeszcze wypadały jej mleczaki" - miał w sobie coś ludzkiego, coś, co pozwalało spojrzeć na niego nie tylko jak na kolejną kopulującą kukłę. Był wstrętny, kiedy siedział w czymś, co przypominało barak, odbierając od Lulu zarobione na ulicy pieniądze. Ale też prawdziwy w swojej zwykłej, nieodczłowieczonej podłości.

Bo w tej inscenizacji Lulu nie jest kobietą z krwi i kości. Jest lalką, którą można przepołowić piłą i wyciągnąć jej wnętrzności. Po tej atrakcyjnej widowiskowo scenie w rękach Kuby Rozpruwacza nie bije bynajmniej jej serce, jak mi się przez chwilę zdawało. Do przezroczystego worka wkłada on jej narządy rodne, które są wszystkim , co ma Lulu. O duszy nikt już nawet tu nie wspomina. Czy choćby z tego powodu, warto było poświęcać jej aż tyle uwagi?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji