Artykuły

Wszyscy znali pana Dormana

Jeśli w Będzinie zapytać któregokolwiek z mieszkańców powyżej czterdziestego roku życia, czy znał Dormana, każdy odpowie twierdząco. Miasto przygotowuje się właśnie do finału obchodów 95. rocznicy urodzin tego najbardziej awangardowego artysty w swojej historii - pisze Iwona Sobczyk w Gazecie Wyborczej - Katowice.

Mógł zostać cezarem. Kiedy w szkole usłyszał mit o założeniu Rzymu, postanowił, że będzie tak długo pił mleko wilczycy, aż poczuje w sobie siłę dawnych bohaterów. Wilczycy nie było, znalazła się za to koza. Mały Janek bardzo starał się sobie wyobrazić, że to prawdziwy wilk. W końcu uwierzył do tego stopnia, że bał się do niej zbliżyć. Rzymu co prawda nie założył, stworzył za to działający do dziś teatr. Dorman lubił swoją publiczność. Bardzo często przed spektaklem stawał przed widzami i opowiadał im o tym, co zaraz nastąpi. - Rozmawiał z nimi nie tylko na premierze, tak jak się to dzisiaj robi, ale zawsze kiedy tylko był w teatrze. Dlatego teraz wszyscy bywalcy Teatru Dzieci Zagłębia zapewniają, że doskonale znali dyrektora Dormana [na zdjęciu] - tłumaczy Iwona Dowsilas, jego córka i założycielka fundacji jego imienia.

Obojętnie czy pracował z najmłodszymi, czy z dorosłymi, dążył do tego, by reguły dziecięcej zabawy przełożyć na metodę pracy w teatrze.

Dowsilas: - Dziecko jest ciekawskie. Kiedy ogląda telewizję, chce wiedzieć nie tylko, co obraz przedstawia, ale i skąd się wziął, jak się tworzy i co się z nim stanie potem. Podobną ciekawością wykazywał się w czasie prób do spektakli, rozmawiając o bohaterach ze swoimi aktorami. Chciał też zostawić w tworzonych przez siebie inscenizacjach miejsce dla dziecięcej wyobraźni. Wierzył, że im więcej się go zostawi, tym lepiej.

Nogi na scenę

Już w seminarium nauczycielskim grywał na scenie, reżyserował i tworzył scenografie do spektakli. Zajęcia teatralne z dziećmi prowadził, gdy pracował jako nauczyciel na Polesiu i potem, kiedy studiował na ASP w Krakowie.

Prawdziwy teatr stworzył dopiero po wojnie. Stało się to całkiem przypadkiem. Pewnego dnia, wiosną 1945 roku, Dorman, teraz nauczyciel w sosnowieckiej szkole, wybrał się z córką Dorotą na spacer na łąkę. Bawiły się tam też inne dzieci. "Spadł niespodziewanie deszcz i dzieci na łące zmokły" - wspominała potem Janina Dorman, żona Jana i jego współpracowniczka. - "Pan powiedział, że wyglądają jak zmokłe kury i tak zaczęła się zabawa w kurki, i tak powstał pomysł napisania widowiska Malowane dzbanki".

Międzyszkolny Teatr Dziecka, bo tak najpierw Dormanowie ochrzcili swój teatr, wystawił spektakl kilka miesięcy później w Teatrze Miejskim w Sosnowcu. W 1946 roku dziecięcy zespół teatralny, teraz występujący już jako Eksperymentalny Teatr Dziecka, zyskał swoją oficjalną siedzibę - Związek Zawodowy Górników użyczył mu sali na ulicy Żytniej. To tutaj na chwilę przed premierą pierwszego spektaklu podeszła do Dormana czteroletnia dziewczynka i poprosiła o rolę, a reżyser, chcąc mimo absurdu prośby spełnić marzenie małej, zdecydował, że to ona ogłosi otwarcie teatru. "Później dowiedziałem się, że z całej imprezy, łącznie ze spektaklem, najlepsze było otwarcie teatru" - pisał.

Jakiś czas potem jednak górnicy stwierdzili, że na swej dobroczynności tracą finansowo i Dorman musiał szukać nowej siedziby. Nie pomogła nawet interwencja dzieci z zespołu, które w tej sprawie pisały błagalne listy do samego Bieruta. Nową salę Dorman znalazł w Będzinie, w budynku dawnego domu parafialnego. Pisał o niej tak: "Istniała sala, nie teatr. Najczęściej wykorzystywano ją jako tancbudę. Częściowo korzystał z niej miejscowy klub sportowy (na scenie urządzenia do ringu bokserskiego) oraz o dziwo, na zorganizowanie imprez i uroczystości państwowych".

Zespół nowo założonego Teatru Dzieci Zagłębia stworzył z amatorów, których postanowił sam wyszkolić. Potem pisał już sztuki z myślą o konkretnym wykonawcy. Często też pozwalał, by jak w commedii dell'arte aktor pozostawał tą samą postacią w kolejnych sztukach. Kiedy zaczął wykorzystywać na scenie lalki, również traktował je inaczej, niż to się wtedy w Polsce robiło. Zrezygnował z parawanu oddzielającego animatorów od publiczności. To była rewolucja. - W bielskiej "Banialuce", w której wystawiał "Koziołka Matołka", miał z tego powodu problem z aktorami. Stwierdzili, że nie będą grać, dopóki na scenę nie wróci parawan i nie zasłoni ich nóg - uśmiecha się pani Iwona. - Ojciec ich przekonał.

Miał swój własny pomysł na teatr, swoje metody pracy, swój zespół wyszkolony według tych reguł. Nic dziwnego, że dziś stawia się go w rzędzie wielkich artystów teatru takich jak Grotowski, Szajna czy Kantor.

Dorman kierował TDZ przez prawie trzydzieści lat, a jego teatr był jedną z najlepszych scen dziecięcych w kraju. Reżyserował wtedy w całym kraju i to nie tylko spektakle dla najmłodszych. W warszawskiej "Lalce" wystawił "Kandyda". I zrobił to, mimo że na scenie trwał właśnie remont. Stwierdził, że brak sceny to żaden problem, bo aktorzy mogą przecież grać jeszcze w hallu, swoich garderobach i na scenie. To publiczność miała wędrować między kolejnymi scenami. - Jak na tamte czasy były to pomysły bardzo awangardowe - mówi Dowsilas.

Dostawał propozycje objęcia różnych scen, ale czuł się zbyt związany z Zagłębiem i swoim zespołem, by odejść. "Sosnowiec, a następnie przyległe miasta gęsto usiane wokół siebie, całe Zagłębie, stanowi niezaprzeczalne tło mojej twórczości" - pisał.

Lubię patrzeć jak umierają dzieci

W końcu lat 70. poczuł się jednak zmęczony ciągłymi problemami finansowymi i walką z urzędnikami. W ostatnich latach współpracy z TDZ zyskał, znów całkiem przypadkiem, opinię skandalisty.

- Ojcu nie podobało się to, co się wtedy w Polsce działo z teatrem dziecięcym - opowiada Dowsilas. - Na festiwalu w Opolu postanowił w ramach protestu zorganizować rodzaj happeningu opartego na tekście "Łaźni" Majakowskiego. Nazwał to "Choinką futurystów". To nie był spektakl dla dzieci, ale organizatorzy, kierując się zapewne tytułem, zaprosili na widownię najmłodszych. Nad sceną widniał cytat z Majakowskiego: "Lubię patrzeć, jak umierają dzieci".

Spektakl Dormana kończył festiwal, więc tuż przed nim jury udało się na obrady, a po obradach na zakrapiany obiad. Zespół Dormana czekał. Kiedy w końcu jurorzy zjawili się na sali, aktorzy wprowadzili ich na scenę i posadzili za stołem. Przebrani za kelnerów krążyli potem wokół nich i rzucali prowokujące fragmenty z Majakowskiego.

Pogubiło się i jury, i dzieci na widowni, a Dorman popadł w jeszcze większą niełaskę urzędników.

- W 1978 postanowiłem w końcu zerwać z Teatrem w Będzinie. Nie czekać do końca sezonu - zerwać natychmiast. Zerwać i uciec. Najlepiej w góry - wspominał potem. - Teatr nie tylko nie cieszył mnie, aktorzy nie stanowili podniety do pracy, z każdym dniem wydawali mi się bardziej obojętni, ba! wstrętni. Każdy zaś spektakl wzmagał we mnie wątpliwości w moje siły. Teatr w ogóle pozbawiony był swoich dawnych uroków. Król jest nagi, teatru nie ma. W takim właśnie nastroju odszedłem z teatru.

Nie odszedł na długo, chociaż nie wrócił już do TDZ. Tworzony przez niego będziński zespół rozpłynął się, a emerytowany dyrektor Dorman rozpoczął zajęcia ze studentami wrocławskiej PWST. Wystawił potem jeszcze osiemnaście premier w teatrach w całym kraju.

Z kolejnym dyrektorem TDZ, Grzegorzem Lewandowskim, swoim byłym aktorem, popadł w konflikt. Dorman chciał, żeby gromadzone przez niego pamiątki znalazły swoje miejsce w budynku teatru. Nowy dyrektor stwierdził, że to prywatne rzeczy i kazał zabrać je ze swojego gabinetu.

Dorman wynajął mieszkanie w Sosnowcu specjalnie po to, żeby tam zgromadzić swoje teatralia, a do Lewandowskiego napisał jadowity list: "Szanowny Dyrektorze, nie tak łatwo oderwać się od emerytów. To stworzenia natrętne. Po prostu z nudów zawracają innym, normalnym , głowę. Podobnie wydawałoby się jest z Dormanem. Nie, z Dormanem tak nie jest. On ma całkowitą świadomość tego, co robi. A jego ucieczka na emeryturę to cudowny fortel, który pozwolił mu żyć całą parą".

Potem bez cienia fałszywej skromności zrelacjonował w liście swoje ostatnie sukcesy i skończył list słowami: "Tak więc widzisz Kochany Dyrektorze ten Twój emeryt, to całkiem Ci się nie udał. A jak ten emeryt pomyśli o swoim byłym Teatrze /teraz powiatowym/, to mu się wtedy żyć nie chce. Ale to może plotki. Zawsze z szacunkiem, Jan Dorman. Ps. Nie musicie pamiętać o mnie. Nie chcę".

- W sosnowieckim mieszkaniu było mało miejsca, a poza tym jakiś czas temu okazało się, że kamienicę, w której jest to mieszkanie, czeka rozbiórka - mówi Dowsilas. - W 1997 roku dostałam od miasta pomieszczenia w Pałacu Mieroszewskich. Rok później udało się powołać fundację. W końcu mogę realizować marzenie mojego ojca, żeby jego spuścizna żyła.

Bilety w pamiętniku

Fundacja Dormana to jeden większy pokój w pałacu Mieroszewskich, prowadzący do niego wąski korytarz i jeszcze dwa malutkie pomieszczenia. Jedno to właściwie wielka szafa, od podłogi po sufit zastawiona pudełkami z zapiskami Dormana, który dokładnie dokumentował nie tylko spektakle. Opisywał wyjazdy na festiwale, wydarzenia ze swojego życia. To wszystko składa się na rodzaj pamiętnika, w którym znaleźć można bilety do kina, zapiski rozmów, rachunki z kawiarni.

Dorman opisał nawet swój pobyt w szpitalu w 1985. Na okładce sklejonego przez Dormana zeszytu formatu A4 wypisane ładnym dużym pismem autora widnieje: "To będzie wszystko co mnie spotkało dobrego i złego w szpitalu podczas wycinania, zaszywania mi brzucha, żeby przepuklina przestała być przepukliną". Po operacji nie dbał o siebie. Powinien zwolnić, ale to nie leżało w jego naturze. Rok później umarł.

- Do archiwum przychodzą dzieci, młodzież, siadają w większej sali, ja im zaczynam opowiadać o Dormanie - opowiada Dowsilas. - W pewnym momencie mówię, że jestem jego córką i wtedy oni patrzą na mnie szeroko otwartymi oczami, a ja zaczynam się czuć jak jakiś odkopany dinozaur. Opowiadam o tym, co działo się przed wojną, po wojnie i później. Młodym się wydaje, że to prehistoria.

W drugim małym pokoiku pani Iwona urządziła sobie biuro. Tu co prawda mieści się więcej niż jedna osoba, ale i tak trzeba przeciskać się między półkami. Na nich - książki o Dormanie, które udało się wydać fundacji, foldery z wystaw i rozmaitych związanych z jego dorobkiem imprez, zdjęcia z nich, prace magisterskie i doktorskie o Dormanie. W korytarzu na ścianach zdjęcia, piękne akwarele i rysunki obojga Dormanów.

Jeden z obrazków jest komentarzem do przygód TDZ. Zespół teatru jeździł po okolicznych wsiach stopem, jak wspomina Dorman. Był za to krytykowany przez władze miejskie. Dotowały teatr i chciały, żeby jego zespół zawsze był dostępny w swojej siedzibie. Obok znajdują się strony książki, którą Jan Dorman wraz ze swoją żoną Janiną przygotowali dla jednej ze swoich córek. - Mama napisała historię, ojciec ją zilustrował. Wtedy bardzo brakowało książek - wspomina córka.

Na pokazanie całego dorobku twórcy i zgromadzenie wszystkich dokumentów związanych z działalnością fundacji brakuje miejsca. Te pierwsze zapełniają więc klatkę schodową przed wejściem do archiwum, te drugie znaleźć można nawet w łazience. Sporo pamiątek córka Dormana przechowuje w domu, w którym mieszkali. Pani Iwona proponuje, żebyśmy się tam wybrały. Dom przypomina dalszy ciąg archiwum. Dokumenty, partytury spektakli, książki, elementy scenografii wypełniają szczelnie wszystkie piętra.

- Wcześniej mieszkaliśmy w Sosnowcu - wspomina córka Dormana. - Ojciec dostał propozycję zamieszkania w pięknej willi, ale odmówił, obawiał się, że ktoś może mieć do niego pretensje - wyjaśnia. Zamiast w wilii rodzina Dormanów zamieszkała w domku ogrodnika tej posiadłości. - Dom był mały, ale otaczający go ogród wielki i cała nasza czwórka wychowywała się właściwie w tym ogrodzie. A potem przenieśliśmy się tu, do Będzina - dodaje.

Dorman by się ucieszył

- Oczywiście, że wszyscy byliśmy zaangażowani w działalność teatralną - mówi Dowsilas. - Mama też była bardzo utalentowana, współtworzyła TDZ, grała w nim. Byłam ich piątym dzieckiem. Moi dwaj bracia jako dzieci grali na scenie. Potem jeden z nich zaczął współpracować m.in. przy tworzeniu scenografii, drugi jeździł teatralnym autobusem. Ja współpracowałam z ojcem już jako dorosła osoba, robiłam opracowania muzyczne spektakli. Choć, to prawda, ojciec miał trochę głowę w chmurach, ciągle gubił rękawiczki i nieustannie tworzył. Byłam przyzwyczajona do tego, że w pewnym momencie coś znikało z domu i pojawiało się jakiś czas później na scenie. Tak stało się np. z moim dziecinnym wózkiem, w którym woziłam lalki. Poza tym ojciec miał zawsze ogromną potrzebę malowania. W domu malował nawet na zasłonach - wspomina.

O tym, jak się żyło rodzinie Dormanów, można też poczytać w wydanych przez fundację książkach. W zbiorze autobiograficznych opowiadań "Wyssane z palca" Dorman opisuje na przykład, jak w nawale teatralnych prac zapomniał kupić choinkę na święta.

Jednym z jego ostatnich spektakli był "Powiedz, że jestem" według tekstu Hanny Krall. Teraz, z okazji 95. rocznicy urodzin swojego ojca, Dowsilas postanowiła z grupą pasjonatów odtworzyć spektakl.

- Przygotowujemy go tak, jak ojciec przygotowywał swój. Zostanie wystawiony podczas finału obchodów 23 i 24 listopada. Towarzyszyć mu będzie sesja naukowa i drugie przedstawienie, przygotowywane teraz przez dzieci z Zespołu Szkół Nr 1 w Będzinie. Od września pracują nad "Malowanymi dzbankami" - pierwszym spektaklem, jaki Dorman zagrał ze swoim zespołem w 1945 roku.

- Spektakle są ze sobą powiązane - mówi Dowsilas. - "Powiedz, że jestem" to opowieść o żydowskiej dziewczynce, która w czasie wojny ukrywa się za szafą w czyimś domu. Bawi się tam m.in. w Jasia i Małgosię, powtarza tę scenę ze wsadzaniem dzieci do pieca. "Malowane dzbanki" powstały tuż po wojnie, miały być lekarstwem dla dzieci po wojennej traumie, alternatywą dla bajek Grimmów. U Dormana okazuje się, że ma żadnej czarownicy, że nie ma się czego bać. I okazało się, że pomysły Dormana nadal trafiają do dzieci.

W przygotowania do wystawienia "Malowanych dzbanków" zaangażowana jest cała szkoła. Klasa gimnazjalna zajmuje się organizacją. Nawet pan ze sklepiku pomaga na próbach. - Jako dziecko przychodziłem do TDZ, znałem pana Dormana - mówi. - To był wyjątkowy człowiek i dlatego chcę pomóc.

Dzieci są podekscytowane, ale, jak zapewniają, wcale się nie denerwują. Kacper gra koguta, szuka dziewczynek i myśli, że czarownica zamieniła je w dzbanki. - A my tylko pojechałyśmy do wuja - tłumaczy Oliwia. - Ja gram Marysię, bardzo mi się podoba, bo to bardzo energiczna dziewczynka. Każda z nas ma zabawkę. I one nas szukają. Ja mam misia.

Kacper po powrocie z wycieczki do Archiwum Dormana napisał w zeszycie: "Postanowione: zostanę aktorem". "Będę trzymała kciuki" - dopisała pod tym nauczycielka sprawdzająca zeszyt.

Dorman pewnie by się cieszył.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji