Artykuły

Lucyna Paździerz

"Lulu" w reż. Michała Borczucha w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Reżysera teatralnego Michała Borczucha pociągają gierkowskie tapczany. To cieszy. Przemłody i przezdolny - a pamięta! Ma czułość dla epoki minionej i walory jej na scenie Narodowego Starego Teatru pielęgnuje. Niedawno, w "Wielkim człowieku do małych interesów", bohaterowie Fredry figlowali u Borczucha właśnie na gierkowskich tapczanach. Dziś, w "Lulu" Franka Wedekinda, aktorka Marta Ojrzyńska (Lulu) na gierkowskim tapczanie katatonicznie anglezuje, biodra aktora Sebastiana Pawlaka (Schwarc/Mr.Hopkins) za grzbiet Łyska z pokładu Idy biorąc. Ot, dzielne nasze wiśta wio młodo-teatralne.

Gierkowski tapczan rozkładany - cóż to był za wehikuł! Wielkości dwóch małych fiatów - krążownik dobrego smaku i cud techniki! Zajmował pół pokoju. Żeby go na środek przesunąć, trzeba było strażaków wzywać. Przybywali, próbowali - i rozkładali ręce. Gierkowskie wyro było krążownikiem z ołowiu. A horror rozkładania pamiętacie? Ten skowyt zawiasów, co w drebiezgi rozwalał kryształy w paździerzowej meblościance "Bieszczady"! No i ta zawrotna chwila, gdy jedno skrzydło tapczanu już miało iść w dół... Polacy o słabych łapach nie wytrzymywali naporu - i wtedy opadające skrzydło w dolną ramę rypało tak, że... W porze rozkładania tapczanów gierkowskie osiedla dygotały. Zmierzch w zmierzch tynk leciał z mrówkowców szykujących się do snu... A barwę tapicerki - pamiętacie?

Tej poświaty włókien polichlorku winylu, tego lśnienia z nutą zgniłej żółci - nie da się z głowy przegnać. Jest nie do zabicia, jak i nie do zabicia jest w "Lulu" Borczucha zgniła żółć ściany okraszonej szeregiem dziur. A pod ścianą - sedno czucia Borczucha: gierkowskie wyra snów. Mówię o sednie, bo - że przypomnę - drugi już raz z rzędu (najpierw był rzeczony Fredro) przedstawienie Borczucha w Starym ma urok ołowianych krążowników obitych sztuczną kapą.

Tak, właściwie w każdym paśmie "Lulu" w Starym jest monstrualnym, trzygodzinnym tapczanem gierkowskim. Seans nudy upiornej, który zdaje się nie mieć końca, posiada urodę, lekkość i smak tych pokracznych wehikułów snu, tych seryjnych łóż madejowych. Topór dla oka, topór dla ucha, topór dla policzka wtulonego w sztuczną kapę. "Lulu" Borczucha jest jak cała tamta epoka. Porównywalna płaskość wszystkiego, podobna brzydota, identyczny, katatoniczny mozół trwania, wegetacji właściwie, mozół wegetacji od herbavitu do herbavitu... O czym tu jeszcze gadać?

Stara prawda się przypomina. Największy feler naszych reżyserów przemłodych i przezdolnych to ich talent do konstruowania martwych metafor scenicznych. Iście prosektoryjne światła tępo liżą elegijne dekoracje, pogrzebowe dziwactwa kostiumowe, mogilną muzykę. Przez takiego "trupa" kolosalnego - niby co ma szansę się przebić? Jeśli pod ołowiem inscenizacyjnych dziwactw Mai Kleczewskiej zdechł w Starym sam Szekspir, to co mówić o biednym Fredrze i biednym Wedekindzie na gierkowskich wyrach Borczucha?!

Borczuch, jak większość, ma talent do lepienia trupich figur inscenizacyjnych, ale naprawdę potężna smykała jego, to smykała do obracania aktorów - w paździerzowe gadżety. Owszem, bywa, że miły jest paździerz. Jak mama za Gierka wypastowała "Bieszczady" - oczu nie można było oderwać. I owszem więc, w tapczanowej "Lulu" sprawna jest Dorota Segda (Hrabianka Geschwitz), dobry jest Jacek Romanowski (Schigolch) i ciekawy Roman Gancarczyk (Dr Schöning). Ale co z tego? To tylko prywatne ich zagrywki ocalające. Generalnie bowiem jest tak, że Borczuch aktorów na scenie ustawia niczym gipsowych świętych na blacie odpustowego stoiska we Wdzydzach. Gdy zbliża się koniec mszy (początek przedstawienia) Borczuch tyrpie blatem, święci dygotać zaczynają, głos z siebie suchy dobywają - no i jakoś leci... Może kto podejdzie, może kupi gips, skusi się na paździerz...

Może ktoś - ja nie. Wedekind dał opowieść o ciemnościach seksualności. Oto Lulu - jej życie od epoki dziewczynki po bydlęcą śmierć pod ostrzem Kuby Rozpruwacza w Londynie. Całe życie przełażenia z łap męskich do łap męskich. Erotyzm, wagina, popędy i ta odwieczna dwuznaczność kobiety kolebiącej się między czułością czystą a widmem grzechu pod pępkiem. Wedekind dotyka jadów wiecznych, a ja obok odpustu Borczucha przechodzę obojętnie, bo przepastne ciemności Wedekinda na blacie Borczucha kończą się na poziomie romansów epoki tapczanów gierkowskich, kiedy to o zmierzchu z bramy bloku w Nowej Hucie dochodził szelest chłopską łapą międlonego ortalionu i zalatujący sałatką z porów szept ekspedientki z mięsnego: "Heniek, przestań... Nie teraz, Heniek...".

Tak oto nie ma Wedekinda. Czy trzeba mówić, że to nie tapczan jest zły, lecz nieudolne jego użycie? Ojrzyńska wiśta wio z Pawlakiem odstawia, a później pierś odsłoni. Wykorzystując jedną z dziur, Pawlak kopulował będzie ze ścianą barwy zgniłej żółci. Zaś Krzysztof Zarzecki (Alwa) nos Ojrzyńskiej opuka "ptakiem" z czarnej gumy. I na tym wyczerpują się "ośmiotysięczniki" erotycznej wyobraźni scenicznej Borczucha. "Lulu" w Starym - toksyczna opowieść Wedekinda przez małego Michasia z paździerza wystrugana. Jakaś nasza stara, dobra Lucyna Paździerz. Uroczo! Więc na cześć Michasia Dyrekcja teatru pewnie wstawi do gabinetu gierkowski tapczan. Tak, wierny mebel wreszcie wróci do domu. Dyrekcja swojsko odsapnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji