Artykuły

Kobiety uczą mnie fantazji

- Aż się sam dziwię, nigdy nie było między nami rywalizacji o role. I przez te 20 premier, które wspólnie zrobiliśmy, ani razu nie pokłóciliśmy się o to, kto ma być dłużej na scenie albo dostał więcej tekstu. Jako grupa teatralna tworzymy porozumienie czterech facetów o podobnym poczuciu humoru, których interesuje jedynie zrobienie dobrego spektaklu - mówi MARCIN PERCHUĆ, aktor Teatru Montownia w Warszawie.

Z Marcinem spotykam się dwukrotnie. Po raz pierwszy na planie serialu "Ekipa". W filmowej rzeczywistości właśnie odbywa się pierwsze posiedzenie rządu z premierem Konstantym Turskim, którego gra Perchuć. Urząd Rady Ministrów udają sale Pałacu Kultury i Nauki. Marcin jest równie przejęty rolą, jak jego bohater swoim expose. Reżyserująca tę scenę Agnieszka Holland pilnie go obserwuje. "Musisz mówić bardziej porywająco, tak byś przekonał do siebie wszystkich członków rządu" - radzi. W przerwie między zdjęciami udaje nam się chwilę porozmawiać. Wtedy jeszcze Marcin nie był pewien, jak serial będzie przyjęty. Kiedy spotykamy się po raz drugi podczas 32. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, już wiadomo, że recenzje ma bardzo dobre, a pół Polski chciałoby głosować na takiego premiera. Na festiwal Marcin przyjechał tu z żoną Anetą Todorczuk, która w Teatrze Muzycznym zapowiadała prezentowane filmy. Jest z nimi również dwuletnia córka Zosia. Żonę poznałam już wcześniej... To jej głos słychać na automatycznej sekretarce Marcina: "Proszę zostawić wiadomość. Na pewno odsłucham"- zapowiada. Hmm... Brzmi groźnie. Przed spotkaniem we włoskiej knajpce znajdującej się tuż obok festiwalowego centrum, nagrywam wiadomość dla Marcina i pozdrawiam żonę. Na wszelki wypadek.

GALA: Jesteś człowiekiem do zadań specjalnych?

MARCIN PERCHUĆ: Byłem reporterem, korespondentem, montażystą, przeprowadzałem wywiady i audycje. Wszystko w Radiu Kolor za czasów Manna i Materny. Potem pracowałem w WaWie, wtedy stacji rockowej. W Kolorze kiedy zapytano mnie, co mogę robić, powiedziałem: "Wszystko, tylko dajcie mi komórkę". Dostałem wielką cegłę Centertela i wymyślałem różne historie. Byłem lotnym reporterem w rodzaju Michała Koterskiego. Kiedyś jechałem tramwajem przez most na Wiśle, patrzę, tam w dole płyną chłopcy na wielkiej tratwie posklejanej z dwulitrowych plastikowych butelek. Wysiadłem i krzyczę do nich z góry, żeby na mnie poczekali, ze jadę z nimi. Zabrali mnie. Płynęli z Mielca do Gdańska. Nadawałem relację ze środka Wisły. Potem rozbiliśmy namiot, rozpaliliśmy ognisko. Innym razem liczyłem mrówki na wystawie hodowców hobbystów. Szefowie zlecili mi wywiad z dyrektorem imprezy. Powiedziałem, że wolę coś ciekawszego, i znalazłem faceta, który przywiózł pięknie zapakowane w folię mrowisko. Robiłem najdziwniejsze rzeczy, które tylko przyszły mi do głowy.

GALA: Długo trwała ta zabawa?

M.P: W (...)padłem na pomysł, żeby podczas igrzysk olimpijskich w Atlancie nadawać korespondencję o wszystkim, co się działo wokół, tylko nie o sporcie. Chodziłem na koncerty, spotykałem polityków z różnych krajów i szukałem po hotelach polskiego prezydenta.

GALA: Znalazłeś?

M.P.: Nie. Wiedziałem, że Aleksander Kwaśniewski przyjechał do Atlanty, więc chodziłem od hotelu do hotelu i mówiłem: "Przepraszam bardzo, czy tutaj mieszka prezydent Polski?" Recepcjoniści otwierali szeroko oczy ze zdumienia. I mówili: "Nie, on mieszka w Holandii". Wiadomo: Poland, Holland dla nich bez różnicy. To samo pytanie zadawałem w slumsach. Kiedy podczas jednego z koncertów jakiś szaleniec odpalił bombę, mój program stał się jeszcze bardziej popularny.

GALA: Skąd się wziąłeś w radiu?

M.P.: Startowałem w konkursie na dziennikarzy prowadzących audycje. Razem z kolegą Jarkiem Budnikiem, który jest teraz w Zetce, wysłaliśmy kasetę. Wygraliśmy.

GALA: Poszedłeś do radia, bo nie mogłeś znaleźć pracy w swoim zawodzie?

M.P.: Nie szukałem jej. W dyplomowym przedstawieniu zagrałem dobrą rolę, ale aktorstwo średnio mnie bawiło.

GALA: Żartujesz.

M.P.: Nie. Nie lubiłem szkoły teatralnej od trzeciego roku. Chciałem ją skończyć, żeby mieć dyplom. Dla siebie potrzebowałem czegoś innego. Radio sprawiało mi przyjemność. Zacząłem z nim współpracować już pod koniec drugiego roku PWST.

GALA: Dlaczego przestałeś lubić szkołę, o której marzą tysiące młodych ludzi? M.P.: Na początku bardzo mi się tam podobało. Pierwszy semestr zaliczyłem świetnie. A potem usłyszałem: "Będziesz aktorem? Raczej nie, prawda?! Zwróć się może w stronę dziennikarstwa". Nie pytaj kto, bo nie powiem.

GALA: Co zawiodło?

M.P.: Nie potrafiłem, jak mówią w ak torskim środowisku, "otworzyć się". To oznacza, że nie byłem gotów zostać aktorem, przyjmować różne role, szukać

ich w sobie. Kobietom to przychodzi łatwiej, mężczyźni miewają z tym trudności. Myślę, że każdy ma swój czas. Mój przyszedł znacznie później. Zabrakło mi akceptacji. W szkole teatralnej o akceptację kolegów trudno, bo jest rywalizacja, a w radiu słuchacze dają natychmiastowe potwierdzenie. Tę potrzebę mam do dzisiaj. Niedawno zajrzałem do swojego pamiętnika i znalazłem zapiski o mojej radiowej fascynacji.

GALA: Pamiętnika? Niewielu mężczyzn go pisuje... Jeszcze mniej się do tego przyznaje.

M.P.: Zacząłem w 1985 roku, miałem wtedy 12 lat. Pojechaliśmy z rodzicami i siostrą Martą na trzy tygodnie do Finlandii. Dokładnie opisywałem dzień po dniu. Co jedliśmy na śniadanie, co robiliśmy po obiedzie i co widzieliśmy wieczorem. Kolejny dziennik prowadziłem, gdy z siostrą pojechaliśmy do wujostwa do Szwecji. Potem już jakoś samo poszło. Zaczynałem pisanie w wakacje, kończyłem na grudniu. I tak co roku.

GALA: Kiedy teraz czytasz te zapiski, co o sobie myślisz?

M.P.: Często zżymałem się na ludzi w wieku 17-18 lat, jak się beznadziejnie zachowują, ale odkąd przeczytałem swój pamiętnik, całkowicie ich usprawiedliwiam. Od tego, co tam wypisywałem, dzisiaj jeży mi się włos na głowie!

GALA: Na przykład co?

M.P.: Wyolbrzymiałem niektóre rzeczy. Bardzo się zdziwiłem, kiedy zobaczyłem, ile dziewczyn w ciągu jednego roku 1991 albo 1992 się tam przewinęło!

GALA: Uwodziciel!

M.P.: Nie, babski król. Byłem nim w podstawówce. Zawsze lubiłem towarzystwo kobiet. Byłem chucherkiem o wysokim głosiku, który pałętał się po szkolnych korytarzach. Pamiętam, że w trzeciej czy czwartej klasie podstawówki jako jedyny z chłopców podszedłem do wychowawczyni i trzymając koleżankę za rękę, zapytałem, czy możemy razem siedzieć w ławce. Abstrakcja jakaś! Wytrzymaliśmy ze sobą z tydzień.

GALA: Naprawdę nie biłeś się z chłopakami?

M.P.: Mówiłem ci, że byłem chucherkiem. Poza tym miałem dwie siostry (teraz jedna z sióstr jest dziennikarką w Radiu TOK FM, a druga studiuje socjologię w Rzymie.) Pamiętam, że kiedyś na urodziny zaprosiłem prawie całą klasę, a więc i kumpli, a przyszło osiem koleżanek. Siedziałem na tych urodzinach i kompletnie nie wiedziałem, co robić z tyloma dziewczynami. Fajnie się wtedy zachował mój ojciec, który zaczął z nimi układać puzzle (śmiech).

GALA: To prawda, że zostałeś aktorem, bo chciałeś zaimponować dziewczynie?

M.P.: Chodziłem do Liceum im. Batorego w Warszawie, do klasy o profilu matematyczno-fizycznym, i zamierzałem zostać fizykiem jak mój ojciec. Ale w trzeciej klasie zmieniłem zdanie. A ponieważ było nas więcej, z kolegami wymogliśmy na dyrekcji, żeby utworzyła dla nas klasę ogólną. Mimo to długo nie potrafiłem znaleźć dla siebie drogi i w efekcie zdobyłem indeks studenta fizyki. Spotykałem się wtedy z dziewczyną, która szalała na punkcie aktorstwa. Kiedyś zabrała mnie na próbę teatru do Centrum Sztuki Współczesnej. Szukano tam faceta, który umiałby zagrać na butelce jak na saksofonie. Spróbowałem. Jednak nie spodobałem się reżyserowi. "Strach go oglądać, nic z niego nie będzie"- ocenił. I dziewczyna przestała się ze mną spotykać. No to stwierdziłem, że pokażę jej, ile straciła, i zdałem egzamin do szkoły teatralnej.

GALA: I dziewczyna wróciła?

M.P.: Nie, nie miała pojęcia o mojej zwariowanej decyzji. Myślę, że gdyby znała jej powody, bardzo by się zdziwiła.

GALA: Na studiach też miałeś głównie koleżanki?

M.P.: Lubię kobiety, nie będę się wypierał. Teraz też dwie są najważniejsze w moim życiu - żona i córka. Jestem nimi zachwycony. Aneta miała ze mną zajęcia - bo ja przez osiem lat byłem asystentem na Akademii Teatralnej. To trudny układ. Szczególnie dla Anety, bo to ona była przeze mnie oceniana.

GALA: Czym cię ujęła? W PWST jest mnóstwo pięknych dziewczyn.

M.P.: Zadałem pytanie, a ona podniosła rękę.

GALA: Co w tym nadzwyczajnego?

M.P.: To jest właśnie niesamowite, że można zobaczyć coś nadzwyczajnego w zwykłym podniesieniu ręki! Poza tym jest przepiękną, mądrą kobietą. Teraz okazało się, że również świetną matką. Lepszej dla swojego dziecka nie mogłem znaleźć.

GALA: Aneta występuje w Teatrze Narodowym. Jak aktorskie małżeństwo sprawdza się w życiu?

M.P.: Są między nami napięcia. Ale nie demonizowałbym tego. Dobry patent na małżeństwo to wzajemne zrozumienie i miłość. Jeśli tego brakuje w związku, bez względu na to, czym się zajmują partnerzy, do niczego dobrego nie dojdą.

GALA: Co najbardziej pociąga cię w kobietach?

M.P.: To, że rozmowa nie musi być konkretna. Z facetami zawsze jest konkret: dowcip, fakt. Nie ma miejsca na niedomówienia. A z żoną możemy siedzieć, puścić wodze fantazji. To inna wrażliwość.

GALA: Lubisz fantazjować?

M.P.: Nie jestem tak szalony jak Robert Więckiewicz czy Borys Szyc. Prawdę mówiąc, już moja córka ma większy odlot.

GALA: Po czym to poznajesz?

M.P: Po tym, co ona robi i co mówi, mając niecałe dwa lata. Ostatnio podniosła z ziemi "niewidzialny" bilet i chciała przy jego pomocy wejść do parku w Wilanowie... Nie przyszłoby mi coś takiego do głowy. Dla mnie odlotowe jest lotnisko. Na pewno byłbym świetnym pilotem.

GALA: Byłbym? Przecież latasz na paralotni?

M.P.: Rozczaruję cię. W ogóle nie latam. W "Ekipie" nad Zamojszczyzna szybował mój dubler. Był ode mnie o dwie głowy niższy. Mam 189 cm wzrostu, on około 160. Potem musiałem wbić się w jego kombinezon, bo niestety nie było drugiego. Nie masz pojęcia, co wyczyniałem, żeby to się udało.

GALA: Jak rodzina przyjęła twojego premiera?

M.P.: Z radością. Wszyscy chcieliby takiego premiera mieć. To moja pierwsza większa rola filmowa, miałem ponad 70 dni zdjęciowych. Szczerze mówiąc, nie wierzyłem, że ją dostanę. Startując w castingu, miałem nadzieję, że upchną mnie w szeregach rządowych albo opozycyjnych.

GALA: Jako premier wzorowałeś się na konkretnej osobie?

M.P.: Nie. I to nie dlatego, że poprzedni premierzy mi nie odpowiadali. Chciałem stworzyć postać, która by ludzi zaskoczyła. Jeśli chodzi o moje poglądy, najbliższy był mi premier Mazowiecki. To wzór męża stanu. Mnie porównywano z Belką, który był specjalistą, ale nie tak charyzmatyczną postacią jak Turski. Premier Marcinkiewicz za wszelką cenę chciał zaistnieć w mediach, ale nie potrafił przeciwstawić się rządzącej partii. Mój Turski stara się dogadywać ze wszystkimi.

GALA: Zagrałeś w znakomitym towarzystwie: krajem rządzą Andrzej Seweryn i Janusz Gajos.

M.P.: Z Januszem Gajosem nie mieliśmy zbyt wielu wspólnych kadrów, ale i tak poczułem, co to znaczy pracować z wielkim aktorem. Mieliśmy grać scenę, w której Janusz Gajos leży w szpitalu po zawale, a ja przychodzę do niego z ustawami. Wyuczyłem się maksymalnie, a pan Janusz przychodzi na plan i mówi, że przez pomyłkę dostał nie tę scenę do przygotowania! Szef produkcji przeprasza, robi się nerwowo. Janusz Gajos mówi: "Dajcie nam pokój i godzinę. My sobie tę scenę wymyślimy". Potraktował mnie po partnersku, pytał o moje propozycje, brał je pod uwagę. W ciągu godziny opanował cały tekst. Andrzej Seweryn przychodził perfekcyjnie przygotowany na każde ujęcie. Mogłem się tylko od nich uczyć.

GALA: Polityka daje władzę. Zakosztowałeś jej?

M.P.: Wiesz, jakie to uczucie, kiedy jedziesz w kolumnie limuzyn i przed tobą otwierają się wszystkie szlabany?! Przed Sejmem, przed Kancelarią Prezydenta. Strażnicy byli pewni, że to limuzyny rządowe, bo nikt ich nie uprzedził o wizycie filmowców. Obok stoją borowcy, a tu nagle z bagażnika wychodzi dźwiękowiec! Zabawnie było też obserwować reakcję ludzi, kiedy nasza kolumna jechała na sygnale. Kierowcy cofali samochody, ustępowali miejsca, a potem z niedowierzaniem patrzyli, jak grzecznie czekamy na zmianę świateł. Prywatnie nie lubię mieć legitymacji i nie daję się wprzęgnąć w żadne układy. Nie ciągnęło mnie do ZHP, ZHR ani innych organizacji. Jedynym stowarzyszeniem, do jakiego należę, jest mój teatr.

GALA: Czyli warszawska Montownia. Dla niej rzuciłeś radio?

M.P.: Po powrocie z Atlanty dostałem mnóstwo propozycji pracy z innych radiostacji. Ale jadąc metrem, spotkałem kolegów z Montowni: Adama Krawczuka, Macieja Wierzbickiego i Rafała Rutkowskiego. Przygotowywali się właśnie do pre-

miery "Szelmostw Skapena" z Adamem Woronowiczem. Opowiadali o spektaklu, ja pokazałem im zdjęcia z Atlanty. Oni: "super". Ja: "super". "To się spotkamy na premierze". Następnego dnia okazało się, że mimo wcześniejszych obietnic PWST nie puściła Woronowicza do pracy nad "Szelmostwami...". Koledzy zadzwonili do mnie i zaproponowali, bym zagrał zamiast niego. "Jeśli mnie bierzecie, to na własną odpowiedzialność" - powiedziałem. Radio z teatrem dzieliłem jeszcze przez dwa lata. Dopiero w 2000 roku postanowiłem na dobre wrócić do zawodu.

GALA: W Teatrze Montownia liczy się gra zespołowa, nie kreuje się gwiazd. Nie uwierało cię to?

M. P: Nie. Aż się sam dziwię, nigdy nie było między nami rywalizacji o role. I przez te 20 premier, które wspólnie zrobiliśmy, ani razu nie pokłóciliśmy się o to, kto ma być dłużej na scenie albo dostał więcej tekstu. Jako grupa teatralna tworzymy porozumienie czterech facetów o podobnym poczuciu humoru, których interesuje jedynie zrobienie dobrego spektaklu. Nie myśleliśmy o tym, żeby się wybić. Nie chcieliśmy robić spektakli dla masowego odbiorcy. Ale okazało się, że nie da się uciec ani przed telewizją, ani szeroką publicznością. Bo trzeba z czegoś żyć.

GALA: Każdy ma potrzebę sukcesu. Ty nie?

M.P.: Odnosiliśmy sukcesy. Sukcesem dla mnie była też sama propozycja zagrania premiera Turskiego. Kolejnym było dobrnięcie do końca zdjęć. I OK. Sukcesy się skończyły (śmiech).

GALA: Nie myślisz, że to jest dopiero początek?

M.P: Jeśliby miało być tylko tyle, też mnie to cieszy. Sukces to doprowadzenie przedsięwzięcia do końca - tak kombinowaliśmy w Montowni.

GALA: Czujesz, że już jesteś na właściwym miejscu?

M.P: Byłem ostatnio w radiu. Padło pytanie, czybym tam wrócił. Chciałbym. To magiczne miejsce. Kiedy zakładam na uszy słuchawki, znika wszystko inne. To inny rodzaj emocji. Prowadzący wcale nie musi rozmawiać ze słuchaczami. Wystarczy jak przemawia poprzez muzykę. Ja to robiłem stale. Kiedy mama wysyłała do mnie SMS z pytaniem, czy wracam po dyżurze do domu, odpisywałem, żeby posłuchała ostatniej piosenki. I to było... "I'm Coming Home" Ozzy'ego Osbourne'a. Żegnając słuchaczy, mówiłem, że następny utwór będzie o kolejnych trzech godzinach mojego życia. Po takiej piosence słuchacz wiedział, że facet wsiada teraz w brykę i jedzie do matki. Miałem piosenki na dni tygodnia, nastroje, pogodę. Świetna zabawa.

GALA: W domu też tak się porozumiewasz?

M.P: Nie, ale kiedy kłócimy się, któreś z nas wstaje i potyka się o zabawkę Zosi, ta zaczyna odtwarzać melodyjkę. To rozładowuje sytuację. Jestem szczęśliwy, że mamy Zosię. Uwielbiam chwile, kiedy możemy z nią pobaraszkować w łóżku. Kiedy nie muszę się uczyć roli ani nigdzie gonić i mogę posiedzieć z Zośką w pokoju. Mam wtedy poczucie, że nie omija mnie to, co najważniejsze. Marzę - i to się spełnia - żeby stworzyć szczęśliwy dom. I że w swoje 18. urodziny moja córka będzie mogła powiedzieć, że ma fajnych starych.

***

W teatrze nigdy nie wychodzi przed orkiestrę, bo wierzy w grę zespołową. Występuje w warszawskiej Montowni, m.in. w głośnym "Testosteronie" w reżyserii Agnieszki Glińskiej. Za role w "Szelmostwach Skapena", "Zabawie" i "Po naszemu" był nagradzany na festiwalach teatralnych. Zanim Agnieszka Holland zaproponowała mu główną rolę w serialu "Ekipa", wystąpił w "Oficerach", "Pitbullu", "Kryminalnych", "Camera Cafe". Ma 34 lata. Gra w brydża, scrabble i jeździ w wirtualnych rajdach na komputerze. Teraz chodzi po domu i uczy się trzynastozgłoskowca. Będzie Ekonomem w "Krakowiakach i góralach" w Teatrze Narodowym. W tym zespole pracuje jego żona Aneta. Ich córka Zosia niedługo skończy dwa lata.

Na zdjęciu: w "Smutnej Królewnie" w Teatrze Montownia (pierwszy z prawej).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji