Artykuły

Dwa wcielenia Dietrich. Krystyna Janda od dawna marzyła o zaspiewaniu szlagierów słynnej Marleny

Na piosenki Marleny Dietrich śpiewane przez Krystynę Jandę warszawska publiczność musiała czekać od marca, od czasu sukcesu artystki podczas wrocławskiego przeglądu piosenki aktorskiej. Janda jako boska Marlena objawiła się warszawskiej publiczności w swoim macierzystym Teatrze Powszechnym.

Na zobaczenie artystki w nowej kreacji musieliśmy czekać bez mała pół roku. Janda nie sprawiła zawodu - warto było czekać tak długo, nawet jeśli należało zainwestować dodatkową godzinę na teatralno-muzyczną ucztę.

Największe szlagiery

Krystyna Janda nie kryje swojej fascynacji postacią wielkiej Marleny. Ubrana w obcisłą suknię z cekinami, otulona białym futrem, w platynowej peruce opowiada publiczności o historii swojego zauroczenia sztuką i postacią wielkiej artystki. Zapowiadając kolejne piosenki, mówi, jak prezentowała je sama Dietrich, kiedy zdejmowała futro, kiedy śpiewała żelazne punkty swojego repertuaru.

Janda śpiewa największe szlagiery Dietrich: "Ja jestem tylko po to... ", "Lolę", "Johnny'ego", znane z repertuaru Edith Piaf "La vie en rose" w świetnym opracowaniu muzycznym Wojciecha Borkowskiego z polskimi tekstami Wojciecha Młynarskiego, tekstami, które nie są przecież dokładnymi tłumaczeniami piosenek Dietrich, są jednak ich znakomitymi odpowiednikami, wspaniale osadzonymi w swoim historycznym kontekście i klimacie dawnej Europy.

Krystyna Janda śpiewa je tak, by jej interpretacja nie stała się niewolniczym i nietwórczym naśladowaniem wielkiej poprzedniczki. Lekko zachrypnięty głos, nieco nonszalanckie podawanie tekstu, kilka charakterystycznych ruchów rąk służy raczej opowiedzeniu o bohaterce, a nie całkowitym w nią wcieleniu. Ten swoisty efekt obcości Janda zaznacza na samym początku recitalu - przedstawia się swoim prawdziwym imieniem i nazwiskiem. Jest to godzina wprawiająca w najwyższy zachwyt i podziw. Janda jest niesłychanie skupiona, precyzyjnie oddaje najbardziej subtelne emocje. Znika przyrodzona jej nadekspresja. Aktorka wykonująca słynną "Lili Marlene", jedyną piosenkę Dietrich, którą ta do końca wykonywała tylko po niemiecku, świadectwo tęsknoty za opuszczoną ojczyzną - wyłowiona punktowym reflektorem, wpatrzona w jeden znajdujący się gdzieś ponad widzami punkt, śpiewająca niemal półgłosem, w którym jest rozpacz, tęsknota, lecz i nadzieja - to prawdziwe przeżycie.

Recital piosenek Marleny Dietrich jest jednym z najistotniejszych osiągnięć Krystyny Jandy w ciągu paru ostatnich lat - bodaj od czasu pamiętnej "Kobiety zawiedzionej". Warto było czekać pół roku i dodatkową godzinę, by móc się o tym przekonać.

Marlena i szlafrok

Aby móc rozkoszować się bogactwem aktorstwa Krystyny Jandy należy cierpliwie odczekać pierwszą część tego wieczoru. Wypełnia ją bowiem sztuka Pam Gems opowiadająca o wielkiej Marlenie tak, jakby uczynił to pospolity paparazzi - biografista. Dietrich ukazana jest w niej jako starzejący się, rozkapryszony babiszon, uzależniony od publiczności i reżyserowanych oklasków i dowodów uwielbienia. Ów potwór paradujący w szlafroku, obnoszący okulałą nogę, by po chwili zresztą, zapomniawszy o chorobie ochotnie wskoczyć w estradową kreację, zadręcza biedną niemą służącą - ofiarę wojny (dobra rola Marii Klejdysz), terroryryzuje swoją asystentkę.

Magdzie Umer, która wyreżyserowała ten spektrakl zabrakło umiejętności, a może i chęci, by poskromić Krystynę Jandę, zmusić ją do poszerzenia palety środków aktorskiego wyrazu. W rezultacie przez godzinę widzimy i słyszymy Krystynę Jandę, jaką już dobrze znamy - nadekspresyjną, nadruchliwą, gorszą kopię Marii Callas z "Lekcji śpiewu".

Wieczór z Jandą jako Marlena rozbija się na dwie nie powiązane ze sobą części - słabiutką jednoaktówkę i wspaniały recital. Można iść o zakład, że przedstawienie obu tych niezbyt ze sobą związanych części wieczoru "Janda naprzód, Dietrich w tył" spowodowałoby przerzedzenie się widowni. Można nawet pokusić się o hipotezę, że Janda pozbawiona srebrnego lisa, bez platynowej peruki, po prostu śpiewająca swoje ukochane piosenki uwielbianej przez siebie aktorki, byłaby jeszcze szlachetniejsza, jeszcze doskonalsza.

Owa platynowa peruka nieodmiennie nasuwała pewien karkołomny pomysł. Tym samym kolorem włosów pyszniła się przecież Marilyn Monroe. A gdyby tak Janda wcielająca się ostatnio w wielkie diwy naszego wieku tym razem przedzierzgnęła się w pannę mającą za przyjaciół diamenty? Mężczyźni jak wiadomo - lubią blondynki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji