Czy to grzech, czy to śmiech?
"Wesele" w reż. Anny Augustynowicz w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. Pisze Jacek Sieradzki w Przekroju.
W czarnej dziurze sceny pierwszy rodzi się rytm. Stukanka "tak-to-to, tak-to-to", potem furiacki galop oszalałego krakowiaczka. Kilkadziesiąt postaci w czarnych, roboczych uniformach nieustannie kręci się wokół siebie. To z ich ruchu, potu, powtarzanych kółeczek, a nie ze szkolnej wiedzy o tematach sztuki, buduje się napięcie sceniczne. Wirówka rytmu bynajmniej nie przeszkadza starannie i lojalnie wnikać w sylwetki portretowane w "Weselu" w mistrzowskich migawkach.
Wysoko ponad banał wyskakują Czepiec Arkadiusza Buszki - zakochany w sobie prostak, Pan Młody Krzysztofa Czeczota - naiwnie załgany inteligent, Maryna Eweliny Starejki - utopiona w drwinie samotnica. Tudzież inni, z których rysów teatr wybiera to, co przetrwało czas: odwieczne kompleksy, nadzieje, wstydy, pozy, mizdrzenia, prześmiewki. Rachela (Małgorzata Klara) jest tu obca, więc na cały kipiący kocioł narodowy reaguje agresją i histerią, żadnych w niej uniesień egzaltowanej poetessy.
Akt drugi, ten z duchami, idzie po pierwszym bez przerwy. Augustynowicz mocno ryzykuje, fundując widzom dwuipółgodzinną pigułę. Ale tylko tak, przez zmianę rytmu, może śledzić skutki przejścia z rwanej dynamiki dnia w spowolniony koszmar nocnych majaków. Te zaś wywodzi raczej z indywidualnych podświadomości bohaterów niż ze zbiorowej wyobraźni; to nie upiory historii, tylko ożywione niespełnienia, lęki, wyrzuty sumienia. Jak w sztandarowym dialogu Dziennikarza ze Stańczykiem. Młodemu mądrali (Grzegorz Falkowski), specjaliście od łatwych uogólnień, nie mędrzec z obrazka, tylko rówieśnik w kurteczce buntownika (znakomity Wojciech Brzeziński) ironicznie i bezlitośnie wytyka pozy, frazesy, mazgajstwa. A na koniec wręcza świeżo zatemperowany ołóweczek - kaduceusz do mącenia narodowej kadzi.
Jest pięknie, mądrze, dojrzale - aż do wejścia Wernyhory; nagle coś zaczyna zgrzytać. I nie dlatego, że miast Dziada z Lirą mamy aktorkę w obszernym swetrze z dźwięcznym głosem Ireny Jun. Dotąd też nic nie było dosłowne, żadnych doklejanych siwych bród. Co innego się zmienia: inscenizatorka tak długo obserwująca świat "Wesela", rzec by można, wyrozumiale i czule, nagle spycha swoich bohaterów w kompromitację i groteskę. Już powstańczy zew emisariusza pachnie natchnionym bełkotem, aliści bezradne szastanie się Gospodarza (Konrad Pawicki) to żenada na całego. I tak zostanie do końca. Poeta z Panem Młodym zmienią się w karykaturalnych kabotynów-grafomanów przerzucających się częstochowskimi rytmami. Z Czepca wylizie wiejski głupek, z Panny Młodej prostaczka, miastowym pójdzie nie lepiej. Dynamiczny ruch sceniczny roztopi się w ogólnym otępieniu na długo, nim Chochoł zacznie rzępolić na skrzypeczkach.
Czyżby Annę Augustynowicz tak zezłościły bajędy o złotym rogu, rozsyłaniu wici i Matce Bożej, która "w koronie, ha wawelskim zamkowym tronie siedząca manifest pisze", że postanowiła całą tę partię dzieła Wyspiańskiego skazać - bez prawa apelacji - na obniżkę tonu i śmieszność? Owszem, można i tak czytać "Wesele". Przeciw, powiedzmy, narodowej egzaltacji; śmiem twierdzić, że doczekamy tego raczej wcześniej niż później. W ramach szczecińskiej inscenizacji jest to jednak paradoksalna nielojalność teatru wobec samego siebie. Choćby wobec manifestacyjnie okazywanego w widowisku szacunku dla mądrości arcydzieła. Także mądrości widzenia ludzi. Co podkusiło reżyserkę, żeby wnikliwie rysowane postaci tak pomniejszyć sposobem grubym i koniec końców nieskutecznym?
W finale Jasiek porzuca pogrążonych w otępiałym snujstwie weselników i do nas - widzów - ryczy swoje: "chyćcie koni, chyćcie broni, czeka was wawelski dwór". Niesłusznie. Przecież oni to my. O tym była większa część przedstawienia. Ta pierwsza - zachwycająca.